lipca 27, 2018

ŁZY MAI // MARTYNA RADUCHOWSKA

ŁZY MAI // MARTYNA RADUCHOWSKA

lipca 27, 2018

ŁZY MAI // MARTYNA RADUCHOWSKA

Odkąd przeczytałam początkiem roku Szamankę od umarlaków i Demona Luster gdzieś tam z tyłu głowy miałam chęć przeczytania Łez Mai. Wstyd się przyznać, jednak już dawno dostałam egzemplarz przedpremierowy tej książki, jeszcze od Fabryki Słów i nigdy nie udało mi się za niego zabrać. Nie jestem nawet pewna dlaczego, jednak teraz - już po lekturze - bardzo się cieszę, że tak odwlekałam to w czasie. Tamten cykl, od którego rozpoczęłam przygodę z autorką, trafił w mój gust w stu procentach. Poczucie humoru pobiło Martę Kisiel, historia wciągnęła mnie niczym 1800 Jeśli widziałeś zadzwoń czy Pośredniczka, Meg Cabot. Nigdy nie ukrywałam, że to w tamtych młodzieńczych czasach literatura robiła na mnie największe wrażenie, a to były pierwsze książki paranormal romance, od których rozpoczęła się moja przygoda z czymś innym niż obyczajówki. Dopiero Szamanka od umarlaków przypomniała mi tamte uczucie i sprawiła, że pokochałam autorkę całym serduszkiem. Łzy Mai zaś to historia już całkiem inna i gdybym zaczęła twórczość Martyny Raduchowskiej od niej pewnie nie doceniłabym jej i po kolejne książki nie sięgnęła.

Lata 30. XXI wieku. Świat mocno rozwinął się technologicznie i nie można od zaawansowanej technologii uciec. Człowieka można dowolnie ulepszać, sztuczne organy, wszczepy do mózgu czy wszelkie implanty są na porządku dziennym. Jednak nigdy nie było nic za darmo i nie będzie. Tylko naprawdę bogatych stać na te wszystkie dodatki, co sprawia, że tylko oni mogą brać udział w wyścigu szczurów i zdobywać jeszcze większy majątek. Powiększa to jedynie rozłam między warstwami społecznymi i nie ma już klasy średniej. Ratunkiem dla uboższych jest reinforsyna, umiejętności w pigułce. Szybko okazuje się jednak, że jej twórcy wcale nie myślą o dobru najbiedniejszych, co wywołuje zamieszki i Bunt. Jared Quinn wylądował w samym ich środku, co prawie przypłacił życiem. Stracił wtedy wszystkich współpracowników z wydziału zabójstw, w którym pełni funkcję porucznika. Po trzech latach śpiączki i ciężkich operacji w końcu może powrócić do pracy, jednak ma zasady: żadnych replikantów w zespole, żadnych androidów, żadnych cyborgów. Nie po tym, jak w czasie Buntu zdradziła go własna replikantka, Maya. A w New Horizon pojawia się morderca, który doskonale wie, jak dać prztyczka w nos policyjnej technologii. Czas wrócić do staromodnych metod.

Początkowo nie mogłam się odnaleźć w tej nowej rzeczywistości. Wiedziałam, że będzie mi ciężko - nie przepadam za książkami, które dzieją się w zaawansowanej technologicznie przyszłości. Dużo lepiej znoszę podróże w przeszłość. Kiedy zaczynamy poznawać całą historię przeskakujemy z wydarzenia do wydarzenia, z przeszłych wydarzeń do teraźniejszych, do minionych rozmów, wcześniejszych obietnic. Miesza to w głowie dość mocno, gdyż skaczemy przy okazji też po bohaterach, co na początku może naprawdę w głowie pomieszać. Kiedy już uporządkowałam sobie całą sytuację społeczną, życie Jareda i wszystkie postaci było mi już dużo łatwiej poruszać się po New Horizon i zaczęłam czerpać z tego przyjemność, a nie jedynie zmęczenie. 

Technologia uzależnia. I upośledza. 

Jared Quenn jest bardzo ciekawą postacią. Jedną z tych, które się w kryminałach często pojawiają i których nie da się nie lubić. Po ciężkich przejściach, dyszący nienawiścią do obecnego porządku świata, będący jego nieodłączną częścią z powodu operacji, które musiał przejść. Jego szczera niechęć do androidów i operacji, którym poddaje się każdy, którego na to stać, była dla mnie całkowicie zrozumiała. Sama pewnie czułabym się nieswojo, gdybym obudziła się za trzy lata, kiedy wszystko rozwinęło się i zmieniło. Towarzyszenie mu w spotkaniach u terapeutki czy podczas prowadzonego śledztwa bardzo mi się podobało i chyba tylko dla niego czytałam Łzy Mai w momencie, gdy jeszcze niczego nie rozumiałam. Oprócz niego w oczy rzuca się też Uma Haskel, czyli nowa partnerka Reda w służbie prawu. Od razu jej lojalność skojarzyła mi się z relacją Johna Watsona z Sherlockiem Holmesem i to wzbudziło moją sympatię. Również bardzo mocno ją polubiłam i mam nadzieję, że spotkam tę dwójkę znowu w kolejnym tomie. 

Pojawia się tutaj też tytułowa Maya. Występuje najczęściej we wspomnieniach Reda i w retrospekcjach z przeszłości i to właśnie tam mamy okazję ją poznać. Nie jest to zbyt obiektywny obraz, bo zabarwiony szczerym gniewem i nienawiścią mężczyzny, jednak jest to osoba bardzo interesująca i do samego końca chciałam dowiedzieć się, dlaczego autorka swoją książkę nazwała tak, a nie inaczej. Całe szczęście, że bardzo łatwo zrozumieć to i nie trzeba zbyt dokładnie wgłębiać się w treść by wszystko pojąć. Świat również zwraca na siebie uwagę, bo nigdy wcześniej nie spotkałam się z podobnym. Kojarzy mi się trochę z cyklem o Kate Daniels, acz nie mam pojęcia dlaczego, gdyż wizje przyszłości Raduchowskiej i Andrews bardzo się od siebie różnią. Być może chodzi tu o to, że w obydwu światach bardzo dobrze się odnajduję, co jest dziwne ze względu na moją niechęć do urban fantasy. 

Sytuacja społeczna Łez Mai to chyba największy plus - obok świata - tej serii. Jest ona bardzo spójna oraz logiczna, gra w samej historii ogromną rolę i czytelnik jest w stanie przyjąć ją jako realną bez żadnego wahania. Nie zdziwiłabym się, gdyby świat zmierzał właśnie w tym kierunku. Nie tylko to ma jednak znaczenie w tej książce. Liczy się tutaj też sama sprawa kryminalna, która jest skomplikowana i wciąga. Ciekawa byłam, kto jest sprawcą i jaki kieruje nim motyw, bo nie jest to zbrodnia, która w świecie wykreowanym przez autorkę byłaby czymś normalnym. Mamy tutaj styczność z tak wielką anomalią, że kiedy już wchodzimy w nią, to nie sposób się oderwać. 

Jeszcze w tym roku podobno ma pojawić się kontynuacja i jestem pewna, że również po nią sięgnę. Łzy Mai różnią się od Szamanki od umarlaków praktycznie wszystkim, nie ma tutaj tego poczucia humoru, który tak polubiłam u autorki, romansu ani magii. Ciężko wręcz uwierzyć, że obie serie napisała ta sama osoba, jednak oryginalność obu dobrze świadczy o autorce. Będę czytać każdą książkę, która wyjdzie spod pióra Martyny Raduchowskiej, bo ma ona tak dużo do zaoferowania, że z pewnością zaskoczy mnie jeszcze niejednokrotnie. 

Ogólna ocena: 08/10 (rewelacyjna)

729 // Łzy Mai // Martyna Raduchowska // Czarne Światła // tom 1 // 4 lipca 2018 // 416 stron // Wydawnictwo Uroboros // 39,99 zł

Za możliwość przeczytania dziękuję grupie wydawniczej Foksal!

lipca 25, 2018

CIĄŻOWE FILMY NA DESZCZOWĄ POGODĘ

CIĄŻOWE FILMY NA DESZCZOWĄ POGODĘ

lipca 25, 2018

CIĄŻOWE FILMY NA DESZCZOWĄ POGODĘ

Odkąd jestem w ciąży najczęściej chwytam po komedie romantyczne i to właśnie takie, w których kobiety postawione są w takiej samej sytuacji jak ja. Przeszukując strony internetowe cały czas dostawałam spis praktycznie tych samych filmów, nie tylko takich wartych uwagi, ale też takich słabych, które tylko marnują wolny czas. Można powiedzieć, że o gustach się nie dyskutuje - co jest prawdą zresztą - jednak rozszerzając tematykę bloga o tą ciążową nie mogłam się powstrzymać, by nie podać Wam kilku tytułów, które uprzyjemniają mi i Maciusiowi oczekiwania na dzidziusia. Mam też cichą nadzieję, że podsuniecie i nam coś nowego, bo chociaż ciążowych filmów i komedii jest sporo, to nie na wszystkie mam ochotę. Rozumiecie, ciążowe humorki. 

Z tym filmem jest taki problem, że to naprawdę dobra komedia, a dodatkowo oparta jest bodajże na poradniku, co już samo w sobie jest zaskakujące, jednak szybko ucieka z pamięci. Dzięki temu, że oparty na książce, w Jak urodzić i nie zwariować mamy różne przypadki dotyczące ciąży, więc każda przyszła mamusia - i tatuś! - bez problemu się tutaj odnajdą. Ciąża o którą starano się latami, wpadka, adopcja... Tutaj cały czas coś się dzieje, a bohaterów jest naprawdę sporo. Scenarzyści dali się ponieść wyobraźni i na dobre im to wyszło, chociaż przez większość filmu twórcy podkreślają, że ciąża to kobieca kwestia, a rolą partnera jest wspierać i nic więcej.

Jak dla mnie podejście trochę staromodne, bo mój chłop z całą pewnością czuje się tak, jakby sam był w ciąży. A patrząc na jego wahania humorów naprawdę bym się nie zdziwiła. Bycie w ciąży to kwestia naprawdę skomplikowana i najeżona komplikacjami, a Jak urodzić i nie zwariować doskonale to podkreśla. Może i na końcu - już po porodzie - jest happy end, jednak dziewięć miesięcy to szmat czasu, także wielkie brawa dla twórców, że mimo gatunku tego filmu wspomnieli o wszystkim, co najważniejsze. Fajnym dodatkiem do tego filmu może być książka, którą w całości wypełniamy sami - razem z partnerem czy też bez - o prawie tym samym tytule, czyli Być w ciąży i (nie) zwariować

Maybe baby to jeden z moich faworytów. Chociaż powstał w roku 2000, to ma bardzo dużo plusów, o których nie da się zapomnieć. Największy z nich to na pewno Hugh Laurie, bo to jeden z najlepszych aktorów na świecie i już to sprawiło, że ten film tak utkwił mi w pamięci. Dodatkowo wielokrotnie razem z Maciusiem wybuchaliśmy śmiechem, chociaż ten film ma w sobie co nieco z dramatu. Chęć posiadania dziecka przez Lucy jest wzruszająca, a jej dążenie do tego zwala z nóg. Problem niepłodności jest mi naprawdę obcy, a wczułam się w jej położenie i nie mogłam oderwać wzroku od ekranu telewizora. Maybe baby też doskonale poprawia humor, a to w ciąży przecież najważniejsze.

Ten film powstał w 1989 roku i pamiętam jak oglądałam go za czasów dzieciństwa. Już wtedy był on bardzo popularny i często leciał w telewizji. Już nawet nie jest niezwykły fakt, że samotna kobieta zachodzi w ciążę z żonatym mężczyzną, ale to, jak twórcy całą tę historię przedstawili. Poznajemy losy bohaterów oczami dziecka, a nawet już wcześniej, z perspektywy embrionu. I właśnie to - plus wielka dawka poczucia humoru - tak mnie w tym filmie urzekło. Nie wiem czy jest ktoś, kto I kto to mówi nie oglądał, ale zdecydowanie warto to zrobić w oczekiwaniu na maleństwo. Kolejne części nie zachwycają już tak mocno, jednak ten cykl filmów to jeden z moich ulubionych.

To kolejny z moich filmowych, ciążowych, faworytów. Kochanie, jestem w ciąży! mogę oglądać w kółko i w kółko i mi się nie nudzi. Nie jestem w takiej sytuacji jak Angela - nie pracuję w korporacji i nie pnę się po trupach po drabinie na sam szczyt - a jednak polubiłam ją i śmiałam się do łez podczas przebiegu jej ciąży. Gdyby tak prawdziwa ciąża trwała tyle, ile pooglądanie jednego filmu! Ta produkcja też ma już swoje lata, ale nie znalazłam chyba jeszcze żadnej lepszej komedii o przebiegu ciąży. Tutaj można uśmiać się do łez, czasami wzruszyć. Jeśli macie pooglądać jeden z wybranych przeze mnie filmów wybierzcie ten. Widać ta się pracować całą ciążę na pełnych obrotach ukrywając fakt, że się w tej ciąży jest!

Ostatni film, który wybrałam, to Wpadka. Film całkiem inny, niż te poprzednie. Główni bohaterowie są całkiem różni od siebie. Nic nie mają ze sobą wspólnego, a jedna wspólna noc zmienia wszystko. Postanawiają jednak spróbować razem wychować dziecko, za co ode mnie dla nich wielki plus. Wpadka to historia jakich wiele w prawdziwym życiu, a mało w filmach. Koniec końców związek rozpoczęty przez brak zabezpieczenia nie zapowiada się zbyt dobrze, a tu proszę. Scenarzystom udało się zrobić bardzo dobrą - i zabawną! - produkcję. A tego właśnie w ciążowych filmach na poprawę humoru potrzebuję i tego w nich szukam. Czasami wybieram też filmy, w których ciąża nie gra roli głównej, jednak to już temat na inny raz.

A Wy jaki film, gdzie ciąża gra rolę główną, polecacie? 

lipca 24, 2018

BRATOBÓJCA // JAY KRISTOFF

BRATOBÓJCA // JAY KRISTOFF

lipca 24, 2018

BRATOBÓJCA // JAY KRISTOFF

Wojna Lotosowa to seria obecnie bardzo popularna. Teraz praktycznie każdy czyta Tancerzy burzy i kolejne tomy, gdyż na rynku pojawiła się niedawno część trzecia, czyli zakończenie tej trylogii. Ja bardzo sporo oczekiwałam od książek Jaya Kristoffa, jednak po lekturze tomu pierwszego za Bratobójcę zabrać się nie mogłam, bo Tancerze burzy zawiedli. Nie tego się po nich spodziewałam i rozczarowałam się brutalnie. Świat stworzony przez autora jest bardzo skomplikowany pod względem polityki, społeczności czy chociażby mitologii, dlatego wydawało mi się, że niedługo po części pierwszej zabiorę się za drugą. Minęło kilka miesięcy i udało mi się po nią sięgnąć. Moje zdanie o tej trylogii nie uległo zmianie - ma sporo do zaofiarowania, a jednak czegoś wciąż brakuje.

Nad Imperium Shimy unosi się groźba wojny domowej. Po zabójstwie szoguna pojawili się kandydaci do przejęcia władzy, a rebelianci Kage chcą zapobiec posadzeniu na tronie kogoś nieodpowiedniego. Gildia Lotosu knuje, żeby ich kandydat wygrał, a on pragnie jedynie śmierci Yukiko. Dziewczyna po śmierci ojca jest zrozpaczona, ale nie może zmusić się do uronienia łez i opłakania go. Wie, że ona i jej tygrys gromu mają sporo do zrobienia i nie ma czasu na użalanie się nad sobą, więc spędza czas w siedzibie Kage próbując nie stracić do końca kontroli nad Przenikaniem, co kosztuje ją wiele wysiłku i bólu...

W Bratobójcy skupiamy się na dużej ilości postaci, co z jednej strony bardzo mi się podobało, z drugiej często wolałam po prostu towarzyszyć Yukiko i Buuru, chociaż fakt, że główne skrzypce gra tutaj Hana przypadło mi do gustu. Jest ona dziewczyną pracującą w pałacu i pełni obowiązki, przez które nikt nie zwraca na nią uwagę. Jest na tak niskim poziomie drabiny społecznej, że budzi wręcz obrzydzenie. W chwili obecnej cieszy ją jednak brak zainteresowania jej osobą, gdyż może zająć się tym, po co dołączyła do Kage - szpiegowaniem i zdobywaniem informacji. Im bliżej ją poznawałam, tym bardziej ją lubiłam i nie mogę już doczekać się chwili, aż sięgnę po Głoszącą kres. Dar i pochodzenie dziewczyny jest dla mnie tajemnicą i chcę się dowiedzieć o niej wszystkiego. Ona jest powodem, dla którego już niedługo po zakończenie tej trylogii sięgnę. 

POŻEGNANIE WYMAGA ODWAGI. SPOJRZENIA NA COŚ, CO SIĘ STRACIŁO, I PRZYZNANIA PRZED SAMYM SOBĄ, ŻE TO JUŻ NIE WRÓCI. NIEKTÓRE ŁZY SĄ Z ŻELAZA.

Mamy tutaj też bohaterów, o których nie będę wspominać, by nie ominął Was element zaskoczenia. Dla mnie mało satysfakcjonujące były kwestie, które rozgrywały się w pałacu szoguna. Rozumiem, że potrzebna była nam ta perspektywa, jednak równocześnie nudziły mnie tamte wydarzenia, a coraz więcej pojawiających się wątków przytłaczało. Gdyby Jay Kristoff ograniczył ilość bohaterów, z perspektywy których obserwujemy świat, Bratobójca byłby książką mniej chaotyczną i nie nudziłaby mnie tak mocno, jak czasami miało to miejsce. Podobało mi się wyjaśnienie alkoholizmu ojca Yukiko i poznawanie przeszłości Hany i Yoshiego, jednak niektórych rzeczy było za dużo i nie wiem, jak autor ma zamiar zamknąć w sposób zadowalający ten cykl, jednak będzie to z pewnością bardzo trudne zadanie. Obawiam się, że zmiana planów i stworzenie tetralogii w tym wypadku byłoby dobrą decyzją. Świat Wojny Lotosowej wymknął się spod kontroli i za bardzo rozrósł. 

Poświęciłam Bratobójcy naprawdę sporo czasu. Z tymi książkami mam taki problem, że ciężko jest mi zmotywować się do czytania i cały czas coś mnie rozprasza. Przekładałam tę pozycję z miejsca na miejsce, zabierałam ze sobą za każdym razem, gdy się gdzieś wybieraliśmy - nawet na Śląsk, skąd jest to zdjęcie - a kończyło się na tym, że nawet nie wyciągałam jej z torby. Brakuje Wojnie Lotosowej jakiegoś pierwiastka, który by nie pozwolił mi przerwać lektury. Chociaż pełno tutaj akcji, a nawet momentów, które sprawiły, że łzy płynęły mi ciurkiem, to ta jedna kwestia, której nie potrafię nazwać, cały czas mnie dręczyła jak malutka drzazga pod paznokciem.

DOKĄD ODEJDZIE TWÓJ LUD, GDY CAŁĄ SWOJĄ ZIEMIĘ OBRÓCI W POPIÓŁ? 

Gdyby mnie ktoś zapytał dlaczego wciąż brnę w ten cykl, skoro nie jestem zachwycona i kilka rzeczy bym w nim zmieniła, odpowiedziałabym, że dla daru Przenikania i Buuru, a także tego, jak potoczą się losy Hany. Podobno Głosząca kres łamie serce, więc ciekawa jestem tego, jak Kristoff rozwiąże ten natłok wątków. Już w tej części niektóre wydarzenia sprawiły, że miałam ochotę Bratobójcą rzucać, a obawiam się, że jeśli trzeci tom również wywołuje takie emocje, to osoby znajdujące się w moim pobliżu podczas lektury mogą zginąć przez uderzenie grubą książką.

Ogólna ocena: 07/10 (bardzo dobra)

728 // Bratobójca // Jay Kristoff // Kinslayer // Jakub Radzimiński // Wojna Lotosowa // tom 2 // 16 marca 2016 // 665 stron // Wydawnictwo Uroboros // 44,99 zł

Za możliwość przeczytania dziękuję grupie wydawniczej Foksal!

lipca 22, 2018

WAKACYJNE CZYTANIE ODCIENI MAGII

WAKACYJNE CZYTANIE ODCIENI MAGII

lipca 22, 2018

WAKACYJNE CZYTANIE ODCIENI MAGII

14.07.2018 // 19.50
Dzisiaj jest ten dzień, kiedy zaczynam Wyczarowanie światła. Wszystko dzięki autorce bloga Ka razy dwa, która zorganizowała Wakacyjne czytanie Odcieni Magii, a ja - jako, że lubię brać udział w czym tylko się da - uznałam, że to jedyna szansa na to, żebym zmotywowała się do lektury trzeciego tomu tego cyklu, skoro nawet 7ReadUp nie pomógł. Kasia na swojej stronie doskonale wytłumaczyła, na czym polega to czytanie narodowe, więc nie będę wdawać się w szczegóły. Po prostu odsyłam Was do niej. Chociaż na przeczytanie chociaż jednej części mamy naprawdę dużo czasu - do 30.09 - ja postanowiłam nie zwlekać, tylko zabrać się za Wyczarowanie światła od razu.

Moja przygoda z V.E. Schwab rozpoczęła się równe (!) dwa lata temu, w lipcu 2016 roku. Właśnie wtedy chwyciłam za Mroczniejszy odcień magii, który pojawił się na polskim rynku i wzbudził ogromne zainteresowanie całej blogosfery. Nie udało mi się przejść obok tego obojętnie i naprawdę mocno spodobał mi się ten pierwszy tom. Na tyle, że gdy pojawiły się zapowiedzi Zgromadzenia cieni nie mogłam przejść i obok niego obojętnie. Tym razem jednak zawiodłam się bardzo boleśnie, co widać, gdy porówna się moje opinie dotyczące każdej z tych części osobno. Teraz w ogóle nie pamiętam, co się działo w tomie drugim, jednak nie mam zamiaru poświęcać mu czasu, by go sobie odświeżyć i skaczę na główkę na głęboką wodę. Od razu zaczynam Wyczarowanie światła.

14.07.2018 // 20.54
Przeczytałam kilkanaście stron, wykąpałam się i zjadłam kanapkę z twarożkiem, cebulą i ogórkiem kiszonym (#ciąża) i jestem naprawdę pozytywnie zaskoczona. Już sam początek napisany jest w taki sposób, że z łatwością można przypomnieć sobie wydarzenia z poprzedniej części i nie czuć się nieswojo. Jeśli dalej będzie tak samo dobrze, to niepotrzebnie tak zwlekałam z czytaniem. Zaczyna się dość dramatycznie, jednak ten tom jest bardzo gruby i napisany małą czcionką, także na razie nie ma co się bać, że jakiś główny bohater zginie w męczarniach. Chociaż może Schwab tylko chce, żebym tak myślała?

15.07.2018 // 11.53
Od rana próbuję zebrać się do czytania, jednak to jeden z TYCH dni, kiedy na nim nie mam ochoty. Wszystko przez te problemy ze snem. Najpierw nie mogę zasnąć, a później budzę się koło trzeciej i przewracam z boku na bok do samego rana. I tak dzień w dzień. To pewnie jakiś nieprzyjemny objaw ciążowy. Czy ktoś wie, jak sobie z tym poradzić?

Nie miałam jednak zamiaru marudzić na ciążowe sprawy. Przeczytałam pierwsze sto stron Wyczarowania światła i dalej jestem bardzo pozytywnie zaskoczona tym, jak odbieram tę historię. Chociaż ciężko mi usiąść i czytać, to podoba mi się to, co tym razem zaprezentowała Schwab. Ponownie lubię Kella i Lili, co mocno mnie szokuje, bo po drugiej części miałam dosyć tej dwójki. Największym zdziwieniem dla mnie jest fakt, że pierwszym skojarzeniem, które nasunęło mi się na myśl, po przeczytaniu tych kilkudziesięciu stron to Ostatnie Imperium, Brandona Sandersona. Czyli, jakby nie było, mojego najulubieńszego pisarza na świecie. Mam teraz ochotę powrócić do tamtego świata i do Kelsiera - zbieżność imion i nazwisk przypadkowa? - i wyłapać jeszcze więcej tych szczegółów, które na pewno mi umknęły. Na razie jednak czekając na obiad mam zamiar zabrać się za sierpniowe strony Bullet Journala, a później usiąść na tyłku i przeczytać chociaż do połowy Wyczarowanie światła.

15.07.2018 // 17.47 
Jak pisałam pod zdjęciem na Instagramie - o tutaj - bardzo podoba mi się Wyczarowanie światła. Korzystając z przerwy w finałowym meczu... Relacja Kella i Lili jest tak bardzo podoba do tej Vin i Elenda, że to aż boli. A przecież oni wcale nie są do siebie podobni. Gdzie Elendowi - delikatnemu, wymuskanemu - do Kella? A nie mogę przestać myśleć, w jak podobnej sytuacji Sanderson i Schwab postawili swoje postacie. Przeczytałam dokładnie 204 strony i myślę, że do połowy spokojnie doczytam dzisiaj. Problem może pojawić się jutro, bo dzisiaj z domu ruszyłam się tylko po ciastka do Żabki, a jutro pewnie nie spędzę dnia w domu. Myślę jednak, że do tego końca września to ja się z czytaniem na pewno wyrobię. A jak tak patrzę do kalendarza to mogłabym jeszcze i tydzień czytać Wyczarowanie światła, bo dopiero w niedzielę za równe siedem dni pojawi się wpis o Wakacyjnym Czytaniu Odcieni Magii.

Zastanawiam się - tak w oczekiwaniu na pizzę - czy Chorwacja ma jeszcze szansę wygrać te mistrzostwa. Bo jak mogłabym siedzieć spokojnie i podczytywać Wyczarowanie światła, skoro taki ważny mecz w telewizji? Trzeba mieć jakieś priorytety przecież!

15.07.2018 // 20.08
Sama nie wiem już, czy to podobieństwo do Sandersona, które ciągle dostrzegam, podoba mi się czy nie. Z jednej strony jest to dla mnie plus, bo uwielbiam ten klimat Ostatniego Imperium, a z drugiej jednak oczekiwałam czegoś nowego i wciągającego, jak w przypadku Mroczniejszego odcienia magii. Powoli zaczynam domyślać się, jak to się może skończyć. Zapewne bez trupów się nie obejdzie, będą łzy, rozpacz i zgrzytanie zębów jak to Schwab mogła. Ciekawa tylko jestem tego, czy ja to w ogóle w jakiś sposób przeżyję, czy przejdę obojętnie obok tych wydarzeń. Chciałabym jutro skończyć tę cegłę, jednak nie jestem pewna, czy mi się to uda. Problemem nie jest Wyczarowanie światła, tylko fakt, że całkowicie nie mam ochoty na czytanie. Pewnie gdybym spędziła miesiąc z jakimiś prostymi romansami to od razu inaczej patrzyłabym na spędzanie czasu z fantastyką i klasyką. Mimo wszystko plan na jutro: skończyć Wyczarowanie światła i zacząć Bratobójcę. Gdyby tylko to dziecko mnie tak perfidnie nie katowało od środka...

16.07.2018 // 09.24
Nigdy bym się nie spodziewała, że będę chodzić jak zombie i nie będę mogła zasnąć, a jak już to się uda, to potrwa najwyżej trzy-cztery godziny i koniec. Nawet nie mogę zapalić światła i poczytać, bo Maciuś wstaje rano do pracy, to niech się wyśpi chłopak. W innym wypadku pewnie już Wyczarowanie światła bym skończyła. Tak to jestem dopiero w połowie, ale przynajmniej jestem naprawdę z lektury zadowolona. Im dalej w las tym lepiej, naprawdę. Pogoda okropna, to pewnie spędzę dzień na czytaniu. Tylko pod wieczór trzeba zawieźć Alfę do elektromechanika, niech już ona zacznie jeździć, proszę.

Miałam iść na pocztę wysłać książkę, jednak ani aplikacja OLX ani strona nie działają, więc nie mam adresu tego Pana, więc jak mam mu Anatomię uległości wysłać. Swoją drogą ciekawe, czy to prezent dla żony... Jak długo będzie jeszcze wyskakiwał ten nieoczekiwany błąd? Mam nadzieję, że to nie jest zapowiedź tragicznego dnia. Bo Kell i reszta na pewno nie będzie miała łatwego i aż mi ich szkoda. Jeśli Wyczarowanie światła skończy się dla niego tak jak pierwsza część dla Kelsiera to ja nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek coś od Schwab przeczytam. Powinna wiedzieć, że i kobiety w ciąży będą chwytać za te jej książki, także musi być delikatna i wyważona, a nie tak szastać emocjami na prawo i lewo!

16.07.2018 // 14.49
Jednak udało mi się skoczyć na pocztę. Dzięki Bogu, że szybko naprawili tę stronę OLX i mogłam spisać sobie adres do wysyłki. Swoją drogą muszę przejrzeć te wszystkie ogłoszenia, które dodałam i może poobniżać trochę ceny, bo zalegają mi te książki i blokują przejście. Jeśli jesteście zainteresowani, co tam się na mojej wyprzedaży pojawiło i pojawi zaglądnijcie tutaj. Tak jak myślałam wyjście na miasto z moją mamą skończyło się zakupami. Nie mogłam się powstrzymać i kupiłam w Biedronce rajstopki dla dzidziusia, bo z Kubusiem Puchatkiem, bo za dyszkę. Dalej nie jestem pewna, czy to chłopczyk - Pan Doktor tak na razie założył, ale kazał się nie sugerować - a mamy już tyle ubranek, że to aż przerażające.

Jeśli chodzi o Wyczarowanie światła to zostało mi jakieś sto stron. Nawet nie wiem, kiedy to się stało. Zauważyłam, że V.E. Schwab rozwinęła cały ten świat jeszcze mocniej i podobnie postąpiła z postaciami. Mamy więcej o przeszłości Hollanda, pojawił się nawet mały Kell. Jak dla mnie to jak na razie największe plusy tej części, bo spokojnie mogę już powiedzieć, że to najlepsza część tej trylogii. Cały czas coś się dzieje, każdy bohater coś robi, zmieniają się co chwile moje opinie. Obecnie moimi ulubieńcami jest Kell, Lili oraz Holland. Tak jak myślałam zakończenia raczej się domyśliłam, ale i tak siedzę i czytam, bo kto wie, może jednak Schwab czymś mnie zaskoczy... Za godzinkę z groszami Maciuś wróci z pracy, zjemy obiad i jedziemy do tego mechanika. Jak przestanie tak padać to wieczorem pewnie wyskoczę jeszcze na pizzę z przyjaciółką. Plan jednak jest taki, że do 16.30 mam zamiar Wyczarowanie światła skończyć.

16.07.2018 // 15.56 
Ten wpis skończy się szybciej, niż zakładałam. Skończyłam czytać Wyczarowanie światła i jestem naprawdę - NAPRAWDĘ - zadowolona z lektury. Po skończeniu tomu drugiego z góry założyłam, że kontynuacja będzie równie słaba i wahałam się, czy w ogóle po nią sięgać. Cieszę się jednak, że pewien zbieg okoliczności sprawił, że egzemplarz tej powieści od wydawnictwa do mnie dotarł i zmotywowałam się w końcu do lektury. Początkowo nie wiedziałam, czego się spodziewać, jednak - jak wiecie - w sumie od początku mi się podobało. Nie mam pojęcia dlaczego Zgromadzenie cieni było czymś tak słabym, bo wiem, że nie tylko ja mam takie odczucia co do niej. Pewnie są osoby, które przez to po zakończenie trylogii nie sięgną i stracą naprawdę sporo.

Wielkim plusem dla mnie jest rozwój postaci. Dzięki temu, że skupiamy się na ich przeżyciach i uczuciach, a nawet przeszłości, można się z nimi bardziej zaprzyjaźnić i stają się mniej obojętni. Kiedy polubiłam kilkoro z nich zaczęłam przejmować się ich losem i mniej więcej od połowy książki wciągnęłam się i szybciutko dotarłam do zakończenia. A zakończenie jest takie, jakiego się spodziewałam. Nie mogę wręcz pozbyć się wrażenia, że z praktycznie identycznym miałam już styczność, tym razem nie u Brandona Sandersona. Nie mogę sobie jednak przypomnieć gdzie. Nie przeszkadzało mi to jednak w niczym i nie obniżyło przyjemności z lektury. Odpowiada mi to, co się stało. Mam tylko nadzieję, że autorka nie planuje jakiś ciągów dalszych rodem z Mroza czy też nowelek grubości Pisma Świętego.

Realizm tych wydarzeń i brak cukrowych scen również mi przypadł do gustu. Cieszę się, że Schwab nie zrobiła z Wyczarowania światła taniego erotyku i słodkiego romansu. Relacja Lili i Kella a także Rhya oraz Alucarda nie przeszkadza w niczym, nie wysuwa się na pierwszy plan i nie definiuje całej tej trylogii. Cieszę się, że udało mi się ten cykl skończyć i - nawet jeśli część druga Was rozczarowała - to ta jest zdecydowanie warta uwagi. Kusiło mnie ocenić ją na dziesięć gwiazdek, ale zatrzymałam się na dziewięciu. Czemu? Nie wiem, naprawdę. 

lipca 21, 2018

DŁUGA PODRÓŻ W CIĄŻY, CZYLI JEDNODNIOWA WYCIECZKA NA ŚLĄSK

DŁUGA PODRÓŻ W CIĄŻY, CZYLI JEDNODNIOWA WYCIECZKA NA ŚLĄSK

lipca 21, 2018

DŁUGA PODRÓŻ W CIĄŻY, CZYLI JEDNODNIOWA WYCIECZKA NA ŚLĄSK


Wczorajszy dzień zaczął się dla nas bardzo wcześnie, bo już przed siódmą wyjechaliśmy z naszych rodzinnych Bieszczad, żeby odwiedzić babcię Maćka, która miała problemy z sercem, a mieszka od nas niecałe 400 kilometrów. Miałam spore wątpliwości, czy ja i mały dzidziuś, którego przecież nie wyjmę z brzucha i w domu nie zostawię, podołamy tak długiej podróży, bo nie planowaliśmy zostawać na śląsku na noc. Dodatkowo fakt, że początkowo ciąża była zagrożona, a długie siedzenie jest w takiej sytuacji niewskazane, trochę mnie zmartwił, jednak ostatnie wyniki badań są świetne, dziecko jest większe nawet niż powinno i prawidłowo się rozwija, dlatego też uznałam, że kilka godzin w aucie - z przerwami - raczej mu nie zaszkodzi.

Problemem okazał się samochód, który - jak dla mnie - jest bardzo niewygodny. Nasz dalej stoi u mechanika i nie wiadomo nawet, kiedy Szanowny Pan Elektromechanik postanowi zabrać się za jego naprawę. Nie jestem specjalistą od ciąży, nawet się za bardzo na tym nie znam, zapewne jest mnóstwo medycznych przeciwwskazań dla takich długich wypraw, więc moje doświadczenia nie powinny zachęcać Was do ryzyka - szczególnie, gdy ciąża dalej jest zagrożona. Mimo wszystko sytuacja zmusiła nas do takiego kroku. Ból kręgosłupa po takim czasie w aucie przekroczył próg, którego oczekiwałam. Do tej pory nie mogę się po tym pozbierać i chodzę jak starsza pani - potrzebuję tylko balkonika. 


Zatrzymywaliśmy się kilkukrotnie - szczególnie w drodze powrotnej, która była dużo bardziej męcząca niż ta poranna. Stanie w korkach na autostradzie, upały. To wszystko nieźle dało mi się we znaki i dzieciakowi na pewno też. Pierwszym przystankiem był kościół w okolicach Zawiercia, zbudowany w części z pięknie wyglądającego kamienia. Lata zwiedzania takich miejsc z wychowawczynią-plastyczką coś we mnie pozostawiły, więc z ciekawością wysiadłam z samochodu. Jest to kościół św. Trójcy i św. Floriana i powstał w XVI wieku i żałuję, że nie weszliśmy do środka, bo z pewnością wnętrze też prezentuje się w sposób niezwykły. Takie nieplanowane przystanki są dużo lepsze, niż zwiedzanie krok po kroku rzeczy z listy. Wiem, mówi to osoba, która planuje dzień bardzo szczegółowo, jednak w tej podróży każdy pretekst, by wyjść z auta był wybawieniem.


Później zatrzymaliśmy się przy jednej z wielu skałek, które mijaliśmy. Maciek ma przy niej zdjęcie sprzed prawie piętnastu lat, dlatego z ciekawości tam podjechaliśmy. Okiennik Wielki, bo tak się nazywa ta skała, jest naprawdę ładnym miejscem do robienia zdjęć. Szkoda, że jeszcze nie mam mocno widocznego brzucha, bo sesja ciążowa tam to byłoby coś. Jak widzicie na zdjęciach jakoś za bardzo nie przybrałam jeszcze na wadzę - a przecież niedługo zaczyna się piąty miesiąc i połowa ciąży. Ba, wręcz schudłam! Nigdy nie sądziłam, że żeby dojść do wymarzonej wagi muszę zajść w ciążę. Tak czy inaczej fakt, że brzuszek jest jeszcze malutki ułatwił mi też podróż. We wrześniu planujemy ponowną podróż w tamte okolice, tym razem na noc, więc nie jestem pewna, czy wtedy będzie to dobry pomysł. Z większym lokatorem siedzenie tyle godzin w aucie może nie być zbyt miłym doświadczeniem, jednak kusi mnie zrobienie zdjęć w ciąży bardziej zaawansowanej właśnie w tym miejscu. 


Dla wielu przyszłych matek picie Pepsi, Coca-Coli czy piwa 0% jest czymś złym, krzywdą dla nienarodzonego dziecka. Poruszam ten temat, bo co rusz potykam się o takie stwierdzenia w gronie #instamatek, które wariują ze stresu i boją się praktycznie wszystkiego, a na niektórych moich zdjęciach taka puszeczka gdzieś w tle się pojawia. Są różne opinie na ten temat i wiadomo, że nie można przesadzać w żadną stronę. Ja nie wyobrażam sobie pełni lata bez puszki pepsi czy warki 0%. Wszystko jest dla ludzi, a napój gazowany w ilościach kontrolowanych nikomu nie zaszkodzi. 


Zatrzymaliśmy się też na Pustyni Błędowskiej, bo bardzo chciałabym pojechać na jakąś wielką pustynię, że wszędzie widać wyłącznie piasek. Żałuję, że nie wzięłam z samochodu książki, bo zdjęcia tam byłyby czymś fajnym, co przyciąga wzrok. Oczekiwałam jednak dużo więcej. Tutaj nie ma nieograniczonej ilości piachu, a patrząc w przód nie widzimy nic innego. Nic mylnego. Nie dość, że UWAGA TEREN WOJSKOWY WSTĘP WZBRONIONY to jeszcze spora dawka zieleni się przebija, więc rozczarowana lekko byłam, ale taki spacerek po piasku przydał mi się i dzidziusiowi. Przerwa podczas jazdy w ciąży jest bardzo potrzebna, a krótki spacer w słoneczku to sama przyjemność. 

Plecy bolą mnie do teraz, w połowie drogi powrotnej miałam ochotę się rozpłakać, wysiąść z samochodu, usiąść na autostradzie i nie ruszyć się stamtąd, ale nie żałuję tej wycieczki. Spotkaliśmy miłych ludzi - i miłe psy - spędziliśmy dzień razem, a to się liczy najbardziej. Powrót do domu był bardzo miłym uczuciem. Łóżko to naprawdę przyjemne miejsce. 

lipca 20, 2018

DOM WSCHODZĄCEGO SŁOŃCA // ALEKSANDRA JANUSZ

DOM WSCHODZĄCEGO SŁOŃCA // ALEKSANDRA JANUSZ

lipca 20, 2018

DOM WSCHODZĄCEGO SŁOŃCA // ALEKSANDRA JANUSZ

Przybywa do mnie tak wielka ilość książek, że nie jestem w stanie wszystkich spamiętać, dlatego też wielką pomocą jest dla mnie możliwość tworzenia półek na Lubimy Czytać. Dzięki temu mam tam wszystkie książki, które powinnam przeczytać w najbliższym czasie. Rzadko się zdarza, że popełniam błąd i o jakiejś zapominam, jednak Dom wschodzącego słońca miał tego pecha. Możecie wyobrazić sobie moje zdziwienie, gdy odkładając na półkę jakąś pozycję mój wzrok padł na debiut Aleksandry Janusz. Dosłownie serce mi stanęło! Po sporej dawce wyrzutów sumienia postanowiłam, że od razu się za nią zabieram i nadrabiam. Nie mogłam jednak zmusić się do czytania - nie tylko Domu wschodzącego słońca, tylko żadnej książki, które czekały w kolejce. Zaczął się lipiec i nabrałam ochoty na czytanie, jak zawsze początkiem miesiąca. I tak, padło na tę nieszczęsną historię, która się u mnie na półkach wyleżała nabierając mocy prawnej.

Do Farewell magowie przybyli pierwszy raz w czasach, kiedy alkohol można było kupić wyłącznie na czarnym rynku. Minęło niemal sto lat, a oni dalej mieszkają w tym samym mieście, nie wyróżniając się z tłumu na pierwszy - ani drugi - rzut oka. Żyją na granicy świata śmiertelników i magii chroniąc tych pierwszych przed złem. Eunice Wight nigdy nie przyszłoby do głowy, że zagadki i łamigłówki znalezione w internecie, które z zamiłowaniem rozwiązuje, wykazują w niej magiczne zdolności. Nie wie, że grozi jej z tego powodu spore niebezpieczeństwo, jednak magowie z domu wschodzącego słońca postarają się jej pomóc odnaleźć w nowej rzeczywistości. Oni jednak wielokrotnie również potrzebują pomocy.

Nie dajcie się zwieźć pozorom. To nie jest książka o początkach Eunice w świecie magii. Początkowo właśnie tak to odebrałam, jednak rzeczywistość szybko obdarła mnie ze złudzeń. Chociaż mamy tutaj jeden świat, ciągle tych samych bohaterów, to Dom wschodzącego słońca składa się z pewnego rodzaju opowiadań, które się ze sobą łączą. Nie ma tutaj jednego wątku fabularnego, który jest trzonem dla całej książki, co trochę mnie rozczarowało. Wolę jak książka skupia się na jednym wrogu, jednych wydarzeniach, a nie prawie co rozdział pojawia się ktoś nowy, a bohaterowie trafiają na nowe przeszkody.

Można powiedzieć, że sami tworzymy swoje demony.

Eunice jest jedną z tych anarchistek, zbuntowanych nastolatek. Nie bardzo lubię ten typ bohaterek, jednak nie jest ona jedyną główną postacią, dlatego jestem w stanie przeżyć jej obecność i nawet poczuć do niej małą dawkę sympatii. Mamy tutaj też Gabriela, maga-muzyka z trudną przeszłością, którego naprawdę nie da się nie lubić. Timmy jest kaleką, jednak ma w sobie naprawdę sporo magii i jest jednym z potężniejszych osób w mieście, siostra Weronika, która oprócz bycia magiem pomaga tym, którzy pomocy potrzebują. Jest też mój ulubieniec, Lloyd. Bezwzględny, niebezpieczny, zawzięty. Cechuje go lojalność dla przyjaciół, brak litości dla wrogów. Również z mroczną przeszłością, żywa legenda Farawell. Dopiero pod koniec Domu wschodzącego słońca, kiedy znamy już wszystkich bohaterów, pojawia się wątek bardzo intrygujący, który - nie spojlerując - dotyczy ojca Eunice oraz pewnego mitycznego Smoka...

Klimat historii bardzo mi się spodobał. Przypominał mi powieści, które wypożyczałam z biblioteki i czytałam we wczesnej młodości. Czasami nadchodzi mnie chęć cofnięcia się w czasie i powrotu do tamtych lat i historii, które do tej pory pamiętam i uwielbiam. Wydaje mi się, że te kilka, kilkanaście, lat temu dużo bardziej przeżywałam czytane książki i częściej byłam zaskakiwana przez autorów. Być może chodzi o brak doświadczenia w tym klimacie, a może o fakt, że jako młodsza osoba byłam bardziej uczuciowa i empatyczna. Tak czy inaczej naprawdę miło było dostać coś podobnego do tych książek, za którymi wciąż tęsknię. Zapewne ma to związek z tym, że to wydanie, które trzymam w dłoniach - tak, zabrałam książkę na wyprawę po pepsi kiedy NAPRAWDĘ mocno padało - jest wznowieniem, a sama historia powstała prawdopodobnie w czasach, kiedy ja zaczytywałam się w książkach z biblioteki rok w rok dostając nagrodę za najwyższe czytelnictwo.

Ludzie znakomicie opanowali światło i przez większość czasu trwają w złudzeniu, że na dobre oswoili mrok. 

Książkę czyta się dosyć szybko - powiedziała, czytając ją dwa tygodnie. Musicie jednak wiedzieć, że przerwałam lekturę Domu wschodzącego słońca na rzecz maratonu czytelniczego 7ReadUp, więc nie poświęciłam jej aż tak dużo czasu. Jednak mimo tempa, w jakim można tę historię pochłonąć, mi się to nie udawało. Ciągle się czymś rozpraszałam, czy to grą w telefonie, czy to programem w telewizji albo gapieniem się w ścianę. I właśnie tego nie potrafię autorce wybaczyć. Dla mnie największą zaletą książki jest niemożliwość oderwania się od niej, a tego nie ma wątku, który by wciągał aż tak, że świat dookoła przestałby istnieć.

Chociaż ta historia jest oryginalna - biorąc pod uwagę czas, kiedy powstała oraz fakt, że autorka połączyła magię z technologią w sposób, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałam - to i tak czegoś mi tutaj zabrakło. Ale. Musicie pamiętać, że mamy tutaj styczność z debiutem. Z debiutem, który jest naprawdę dobrą historią, z klimatem, wyrazistymi bohaterami i ogromnym potencjałem na cudowną kontynuację. W tym momencie nie mam jakoś ochoty na ciąg dalszy, jednak - znając mnie - nie przejdę obok niego obojętnie.

Ogólna ocena: 06/10 (dobra)

727 // Dom wschodzącego słońca // Aleksandra Janusz // Miasto magów // tom 1 // 4 kwietnia 2018 // 400 stron // Wydawnictwo Uroboros // 39,99 zł

Za możliwość przeczytania dziękuję grupie wydawniczej Foksal!

lipca 18, 2018

#JESTEM W CIĄŻY

#JESTEM W CIĄŻY

lipca 18, 2018

#JESTEM W CIĄŻY

Gdy zaczęłam poważniej myśleć o dziecku i przeglądać instagram kobiet w ciąży co rusz natykałam się na segregator #Jestem w ciąży. Praktycznie każda przyszła matka taki posiadała, więc zaczęłam głębiej grzebać i w ten sposób trafiłam na profil mamaginekolog. Początkowo zastanowił mnie fakt, że obala wszelakie mity dotyczące ciąży. Jak to mogę latać samolotem? Jak to mogę pić kawę? Do tej pory nie przekonała mnie do wszystkiego, chociaż na kawę czasami wyskoczę. O ile akurat nie mam dnia, gdy sam zapach zmusza mnie do szybkiego sprintu do toalety. Wahałam się i wahałam - zamówić sobie taki segregator? A może akurat mnie się nie przyda? Kiedy zdecydowałam, że zwykła teczuszka nie wystarczy okazało się, że calutki nakład segregatorów się wyprzedał. Uznałam, że poczekam. Przecież na pewno jeszcze się pojawią, a widziałam na instagramie, że nowy wzór blondynki powstał. I spodobał mi się najbardziej ze wszystkich. Czekałam, czekałam. Gdy w końcu każdy wzór był znowu dostępny serwery nie wytrzymały. Ale mam. I przyznam, że jestem mile zaskoczona, chociaż równocześnie spodziewałam się po tych wszystkich zachwytach trochę więcej.

Pierwszym, na co zwróciłam uwagę po otworzeniu pudełka - co wcale nie było takie proste, jak się mogło wydawać - była wielka torba ekologiczna. Pozytywnie zaskoczyła mnie jej wielkość i grubość. Jestem właścicielką sporej ilości sztuk przeróżnych toreb tego typu - kilka jeździ w samochodzie na zakupy, jedna zawsze w torebce, zapasowe w domu - ale jeszcze nigdy wcześniej nie miałam styczności z takim wykonaniem. Dodatkowym plusem jest nadruk z obu stron torby. Z jednej napis #jestem w ciąży z drugiej #jestem mamą, co dodaje uniwersalności. Żałuję tylko, że nie można wybrać sobie po prostu którejś torby z oferty, bo wolałabym zdecydowanie Tata to udźwignie. Mimo to nie narzekam. Ta wielkość przyda się na pewno, jak już dziecko się urodzi i trzeba będzie nosić ze sobą spory inwentarz.

Największym niewypałem tego pudełeczka jest magnes na samochód. Według mnie całkowicie niepraktyczny. Może dzięki temu w każdej chwili możemy się tej informacji z auta pozbyć, jednak co powstrzyma potencjalnego kleptomana przed podejściem i bezpardonowym odklejeniem sobie na pamiątkę takiego magnesu? Już bardziej wolałabym coś, co przykleja się na szybie od środka. Oprócz tego na auto dostajemy także magnes na lodówkę, 50% mamy, 50% taty. Przyda się, jeśli kiedy najdzie mnie ochota chwalić się wszystkim ludziom odwiedzającym kuchnię zdjęciem mojego dziecka. Na dzień dzisiejszy jednak się nie zapowiada, bym była jedną z TYCH matek. Raczej po prostu magnesik wyląduje w tej szufladzie, w której jest wszystko.

Do gustu bardzo przypadł mi breloczek, który już wcisnęłam chłopu. Napis #będę tatą ma mu przypominać, że powinien pozwalać mi na wszystko, zawsze przyznawać rację i nie zabraniać jeść tony pizzy z kurczakiem i ananasem. To co z tego, że przytyję i będę się toczyć, a nie chodzić? Mam prawo! Mamy tutaj też tę sławną przypinkę #jestem w ciąży, która ponoć magiczna jest i dzieci sprawia ludziom, którym się do tej pory nie udawało. Nie wiem, czy to prawda, czy tylko ploteczki instagramowe, ale na wszelki wypadek schowam ją gdzieś głęboko, by się po porodzie na nią nie natknąć przypadkiem. A jeśli jednak działa i drugi dzieciak się pojawi? Aż mnie ciarki przeszły... Ostatnią rzeczą w pudełeczku jest zestaw naklejek, sposób użycia dowolny. Ja naklejki uwielbiam, ale cholera nie wiem, gdzie miałabym sobie taką przykleić. Nie potrzebuję, by każdy przechodzień wiedział, że trzeba mnie przepuszczać w kolejkach i niedługo przestanę być zgrabna i powabna. 

Najwięcej uwagi poświęciłam segregatorowi, przez który zdecydowałam się w ogóle na zakup. Nie myślcie, że zależało mi po prostu na większej torbie na zakupy. Od razu zauważyłam, że to rzecz prawie niezniszczalna. Stworzony z tak grubej tektury (?), że może służyć też w skrajnych przypadkach do samoobrony przed namolnym pielęgniarzem. Dodatkowo ten wzór rzuca się w oczy bardziej, niż ten stary. Jest bardziej kolorowy, wyrazisty. Moje klimaty. Dobrze, że nie udało mi się kupić poprzedniej wersji, bo teraz bym rozpaczała jak wtedy, gdy żegnali Buffona i nic nie mogło powstrzymać moich łez. Nie boję się teraz wrzucić segregatora do torebki, czy dać to potrzymania narzeczonemu - już jedną teczuszkę mi popsuł, a tylko trzymał. Pewnie przetrwa on wojnę i nie rozłoży się kilkadziesiąt lat po mojej śmierci. 

Po otworzeniu segregatora pierwszym, co rzuca się w oczy, jest miejsce na kartę ciąży. Bardzo przydatne i praktyczne. Teraz bez problemu ją znajdę i dam do wypełnienia pani pielęgniarce, która krytycznie na mnie zerka, gdy grzebię w tej teczce i nie mogę jej znaleźć. Wciąż waham się jednak, czy wpisywać tutaj swoje dane, czy za kilka miesięcy wystawić segregator na sprzedaż. Z jednej strony nie bardzo bym chciała go komuś odsprzedawać, z drugiej po co ma zajmować miejsce i się kurzyć? Jeśli jednak przydarzy się kiedyś drugie dziecko... Tak, mam bardzo dużo wątpliwości z tym związanych. Tak, będę się nad nimi zastanawiać przez bardzo długi czas. Pewnie urodzę i zapomnę o tym, że chciałam go sprzedać. Bycie kobietą to ciężkie zadanie.

Od razu też dostajemy kieszonkę, gdzie możemy wpakować wszystkie rzeczy, których sobie Pan Doktor poprzednio zażyczył. U mnie to zwykle będzie pusta przestrzeń, bo mam mało wymagającego lekarza i jak robię jakieś badania, to chodzi za mną i od razu rzuca się na wyniki. Mimo wszystko miło, że takie miejsce tu jest. Pewnie wielu osobom to się przyda, także nie marudzę, tylko chwalę.

W dalszej części mamy sporą dawkę kieszonek, w które możemy powkładać najróżniejsze rzeczy, od badań usg, przez wyniki badań z krwi po badania moczu. Najbardziej wartą uwagi kieszonką jest przede wszystkim ta na samym końcu, w której powinny znaleźć się wszystkie dokumenty potrzebne, gdy przyjmują nas do szpitala do porodu. Wszystko razem, możliwe do szybkiego wyjęcia i podania pani, która tego wszystkiego potrzebuje. Oprócz kieszonek dostajemy też sporą garść informacji na przeróżne tematy i odpowiedzi na pytania, które mogą się pojawić u początkującej kobiety w ciąży. No i jest też miejsce na terminy wizyt - chociaż mam to wszystko w karcie ciąży - przyjmowane leki i miejsce na notatki i pytania, które możemy chcieć zadać lekarzowi. Gdybym tylko wiedziała, czy będę ten segregator trzymać, czy go sprzedam... 

Na samym końcu jest też kieszonka na rzeczy, które nie pasują nigdzie indziej i przezroczysty separator na zdjęcie usg, taki sam jak ten na kartę ciąży. Z tej opcji jednak korzystać nie będę. Wszystkie wydruki usg trzymam w przeznaczonej do tego kieszonce. Także ogólnie jestem zadowolona, jednak po tych wszystkich zachwytach spodziewałam się dużo, dużo więcej. Spokojnie można obejść się bez tych wszystkich rzeczy, acz na pewno wygodne jest mieć wszystko posegregowane i pod ręką.

Post nie jest sponsorowany.
Segregator #jestem w ciąży możecie kupić tutaj.

lipca 16, 2018

KRÓLEWICZ I ŻEBRAK // MARK TWAIN

KRÓLEWICZ I ŻEBRAK // MARK TWAIN

lipca 16, 2018

KRÓLEWICZ I ŻEBRAK // MARK TWAIN

Jeśli chodzi o moje podejście do klasyki dziecięcej to tajemnicą nie jest, że w dzieciństwie nie chwytałam zbyt często za ten gatunek i mam naprawdę spore zaległości w tym temacie. Teraz jednak nadrabiam te tytuły, które większość ludzi ma już dawno za sobą. Dzięki temu, że Zysk wznawia sporą część tych opowieści, które chce przeczytać, w takim naprawdę przepięknym wydaniu - dobrym przykładem jest Biały kieł, Jacka Londona - mam sporą motywację do tego, żeby nie odkładać lektury na później. Ponownie 7ReadUp sprawił, że chwyciłam za pozycję, którą chciałam przeczytać, a obok której przechodziłam obojętnie. Nie miałam wcześniej zbyt dużej styczności z Twainem, więc, można rzec, że bałam się tego, co dostanę. Klasyka klasyką, ale na niektóre książki można być już po prostu za starym.

Tom żyje jak większość chłopców z biednych rodzin. Zmuszany jest do żebrania na ulicach, dostaje za nic od narwanego ojca i babki. Z tłumu wyróżniają go jedynie dwie rzeczy. Uwielbia wyobrażać sobie jak to jest żyć na królewskim dworze, być władcą, mieć poddanych, nie martwić się głodem. Urodził się również tego samego dnia, co książę Edward, a los sprawił, że wyglądają jak rodzeni bracia bliźniacy. Pod warstwą zaniedbania ciężko jednak dostrzec podobieństwo. Przeznaczenie sprawia, że obaj chłopcy spotykają się w dość niespodziewanych warunkach, a dobre serce królewicza zaprasza Toma do swoich komnat, gdzie przez przypadek zamieniają się miejscami i prawowity władca trafia na ulicę, a biedny żebrak zostaje odziany w królewskie wręcz szaty.

Schemat tej historii był mi znany już z bajki Barbie. Księżniczka i żebraczka, którą namiętnie oglądałam w czasach dzieciństwa. Królewicz i żebrak nie są identyczną opowieścią, wręcz różnią się wszystkim, czym tylko można, oprócz głównego trzonu fabularnego, jakim jest zamiana miejscami, jednak dzieło Twaina przypomniało mi czasy młodości, kiedy ślepo marzyłam o podobnej zamianie. Zawsze twierdziłam, że moje miejsce znajduje się w zamku. Udało się autorowi jednak zaskoczyć mnie niejednokrotnie, czego się naprawdę nie spodziewałam, a poznawanie losów Toma i Edwarda wciąga od samego początku.

lipca 13, 2018

PRZEKLĘCI ŚWIĘCI // MAGGIE STIEFVATER

PRZEKLĘCI ŚWIĘCI // MAGGIE STIEFVATER

lipca 13, 2018

PRZEKLĘCI ŚWIĘCI // MAGGIE STIEFVATER

Jeśli zaglądaliście na mój post z maratonu czytelniczego 7ReadUp to wiecie, że próbowałam kilkukrotnie polubić się z Maggie Stiefvater, jednak każda próba przeczytania Króla kruków kończyła się jedną wielką porażką. W końcu poddałam się i uznałam, że widocznie nie jesteśmy sobie pisane i nigdy nie dostrzegę tego, co w twórczości tej pani widzą inni. Często się to zdarza, więc nie czułam się zbytnio pokrzywdzona. Widząc jednak, że ma pojawić się nowa książka autorki, którą każdy poleca, nie mogłam się powstrzymać i postanowiłam dać jej kolejną szansę. Przeklęci święci byli dla mnie całkowitą zagadką. Nie wiedziałam, o czym są - nie czytam opisów - i lekko obawiałam się, że skończy się jak w poprzednich przypadkach, a przecież zdecydowałam się, że będzie to jedna z historii, które poznam podczas trwania 7ReadUpu...

Bicho Raro to małe miasteczko, które zamieszkuje rodzina Soria. Są oni znani na całym świecie, gdyż każdy chce cudu, a oni są w stanie ten cud zapewnić. W rodzinie Soriów od wieków rodzą się święci, a pokutnicy przyjeżdżają do nich z każdego zakątka globu. Nie tak łatwo jednak zmierzyć się z mrokiem, który tkwi w każdym człowieku. Każdy święty i członek Soriów musi przestrzegać kilku zasad, które chronią ich przed konsekwencjami. Beatriz jednak nigdy nie chciała pomagać ludziom i sprawiać cudów. Razem z kuzynami prowadzi więc nielegalną rozgłośnię radiową, która - ze względu na mały zasięg - słuchana jest zapewne przypadkiem przez osoby, które można policzyć na jednej ręce. Pete Wyatt przybywa do Bicho Raro nie po cud, a po ciężarówkę, dzięki której może spełnić swoje marzenia. Jego przyjazd jednak zmieni nie tylko jego, ale też całą rodzinę Soria, która od pokoleń ślepo patrzyła w jedną stronę.

Początkowo uważałam, że chociaż fabuła zapowiada się interesująco, to w żaden sposób nie uda mi się przez Przeklętych świętych przebrnąć. Nie wiem, czy taki styl pisania jest znakiem rozpoznawczym Maggie Stiefvater, czy też po prostu uznała, że to tej historii będzie on pasował, acz miałam spory problem ze wgryzieniem się w tę historię i zrozumieniem, o co w niej właściwie chodzi. Bo musicie wiedzieć, że akcja tutaj nie pędzi na łeb, na szyję. Wręcz przeciwnie. Wszystko porusza się powoli, ospale. Chociaż spodziewałam się najgorszego, to w pewnym momencie tak wsiąkłam w ten rytm, że nie mogłam się od czytania oderwać. Bo w tej książce to nie wydarzenia się liczą, a przemyślenia bohaterów, ogarniający ich mrok i fakt, że sposób, w jaki autorka tę książkę napisała, hipnotyzuje niczym Amerykańscy bogowie, Neila Gaimana.

lipca 12, 2018

PRZED PREMIERĄ: JAK UPOLOWAĆ PISARZA? // SALLY FRANSON

PRZED PREMIERĄ: JAK UPOLOWAĆ PISARZA? // SALLY FRANSON

lipca 12, 2018

PRZED PREMIERĄ: JAK UPOLOWAĆ PISARZA? // SALLY FRANSON

Mamy lato, a wtedy najbardziej ciągnie mnie do książek młodzieżowych i obyczajowych. Już kiedy zobaczyłam Jak upolować pisarza? uznałam, że jest to pozycja naprawdę idealna dla mnie. Spodziewałam się romansu, który mnie pochłonie, dużej dawki poczucia humoru i jednej z tych opowieści, które na chwilę robią mieszankę wybuchową z uczuć. Bardzo czekałam na przesyłkę od wydawnictwa i gdy tylko ją otrzymałam od razu zaczęłam ją czytać, chociaż nie było jej w moich planach na maraton czytelniczy. Maraton, który poszedł mi po prostu beznadziejnie.

Casey Pedergast pracuje w agencji reklamowej, gdzie czuje się jak ryba w wodzie. Zarabia majątek, obraca się pośród znanych ludzi i zdobywa uznanie wymagającej szefowej. Ma też najlepszą przyjaciółkę, która do tej pory nie wybaczyła jej, że poszła w tym kierunku, jednak dalej się uwielbiają. Tym razem jednak fakt, że Casey próbuje dalej brutalnie piąć się po szczeblach kariery wykorzystując znanych pisarzy i ich rozgłos może je poróżnić. Pierwszą ofiarą, którą ma pozyskać do nowego projektu, jest przystojny i całkowicie w jej typie. Casey jednak nie wierzy w miłość i nie ma zamiaru zmieniać swoich przekonań dla nikogo.

Casey naprawdę ciężko polubić. Osoba, która pisała tekst z tylnej okładki nie kłamała. Jest to osoba bezwzględna, która zwraca mocno uwagę na pozory i z tego powodu nawet własne otoczenie stworzyła pod innych. Czytanie o tym, jak siada na niewygodnej kanapie ubrana w dopasowaną piżamę doprowadzało mnie do szału. Sama Casey widzi bezsens swojego zachowania, a mimo to dalej goni za pieniędzmi. Spodziewałam się, że na pierwszy plan wysunie się tutaj romans między Benem a nią, jednak Sally Franson miała co do Jak upolować pisarza? inne plany i zrobiła z lekkiej historii opowieść z przesłaniem dosyć ważnym.

lipca 08, 2018

12 CM, 1228 STRON

12 CM, 1228 STRON

lipca 08, 2018

12 CM, 1228 STRON

02.07.2018

Dzisiejszy dzień rozpoczęłam od Przeklętych świętych. Nie zastanawiałam się nawet nad tym, po prostu jakby od początku wiedziałam, że to będzie pierwszy przeczytana w 7ReadUpie książka. Nigdy wcześniej nie czytałam żadnej książki tej autorki, chociaż dawno temu próbowałam zacząć przygodę z Kruczym cyklem, jednak nie dałam rady przebrnąć przez pierwszy tom. Miałam więc lekkie obawy, jednak koniec końców zabrałam się za czytanie bez negatywnego nastawienia.

Pierwsze sto stron nie zachwyciło. Do końca nie wiadomo, o co w tej historii chodzi, a wprowadzenie nas do tego pokręconego świata nie jest łatwe. Klimat przypomina mi Amerykańskich bogów, więc to akurat jest bardzo na plus. Nawet bym się nie zdziwiła, gdyby autorka na Gaimanie się wzorowała. Nie rzuca się to jednak za bardzo w oczy, więc plus też za oryginalność. 

Oficjalnie ta książka to geniusz. Nie spodziewałam się tego i jestem w szoku, jednak skończyłam czytać i to na pewno jedna z lepszych książek tego roku. Może wszystko zależy od nastawienia. Spodziewałam się, że nie dam rady przez Przeklętych świętych przebrnąć, a tu proszę. Takie rzeczy! Teraz nie mam pojęcia, za co się zabrać.

lipca 02, 2018

PRZED PREMIERĄ: THE KISSING BOOTH // BETH REEKLES + FILM

PRZED PREMIERĄ: THE KISSING BOOTH // BETH REEKLES + FILM

lipca 02, 2018

PRZED PREMIERĄ: THE KISSING BOOTH // BETH REEKLES + FILM

Kiedy dotarły do mnie wiadomości o premierze książki The Kissing Booth w Polsce pierwszym, co zrobiłam było pooglądanie filmu. Nigdy tak nie robię, więc sama nie wiem, co mnie napadło. Rzadko kiedy lubię poznawać jedną historię dwukrotnie, nawet, jeśli odrobinę się różni przez ekranizację. Ostatnio mam ochotę na lżejsze opowieści, dlatego zdecydowałam się, że mimo znajomości filmu i też książkę przeczytałam. Jest to coś, co naprawdę potrafi poprawić humor.

Rochelle jest jedną z najładniejszych i najpopularniejszych dziewczyn w szkole, czego jednak nie dostrzega. Żaden chłopak nie zaprosił jej na randkę, a cały wolny czas spędza ze swoim najlepszym przyjacielem, Lee. Ich rodzice przyjaźnili się od zawsze, więc wychowywali się razem. Zawsze gdzieś krążył obok starszy brat Lee, Noah, w którym Elle potajemnie się podkochiwała. Starszy od niej, często biorący udział w bójkach, zdawał się nie zwracać na nią żadnej uwagi. Kiedy dziewczyna razem z przyjacielem na szkolnym festynie organizuje budkę z całusami jeszcze nie wie, że przyjdzie jej przeżyć tam pierwszy pocałunek z chłopakiem, którego w ogóle się nie spodziewała.

Zacznijmy od tego, że Elle jest bardzo irytującą bohaterką. Ukrywanie prawdy przed najlepszym przyjacielem to jedna z najgłupszych rzeczy, które w tej książce robiła. Dużo razy miała możliwość zdradzenia mu swoich sekretów, ona jednak wolała dalej brnąć w bagno kłamstw, co dla mnie było bardzo niezrozumiałe. Szczególnie, że w filmie dużo lepiej wytłumaczono to i miały te kłamstwa więcej sensu. Jeśli dodać do tego to, jak zachowywała się przy Noah i jak wyglądała ich relacja to można stwierdzić, że ona nie zachowuje się na te swoje siedemnaście lat, tylko na dwanaście. Całkowity brak umiejętności postawienia się w czyjejś sytuacji i odnalezienie kompromisu. Zdecydowanie filmowa Elle wygrywa z książkową. 

lipca 01, 2018

PIĘĆ KSIĄŻEK NA LIPIEC

PIĘĆ KSIĄŻEK NA LIPIEC

lipca 01, 2018

PIĘĆ KSIĄŻEK NA LIPIEC

Każdego miesiąca dziwię się, że już nadszedł jego czas. Jak tak szybko to będzie leciało to urodzę i nawet nie zauważę kiedy. Plany na lipiec są mało ambitne, bo zamierzam czytać jak najmniej książęk do recenzji, a jak najwięcej tych starszych. Jeszcze waham się, czy będą pojawiać się ich recenzje czy nie. Jak coś mocno przypadnie mi do gustu to na pewno o tym wspomnę. Myślę jednak, że zmniejszę ilość opinii do dwóch tygodniowo i w ten sposób nie zostawię bloga z niczym. Zapowiedzi na lipiec jest niewiele, jak to zwykle w wakacje bywa. Tym razem jednak mnie to bardzo cieszy. Jeszcze będzie czas na wysyp nowości, które zabiorą każdą wolną chwilę. 

WYDAWNICTWO UROBOROS 

Czwarta dekada XXI wieku. Po trzech latach od najkrwawszej rebelii w historii New Horizon porucznik Jared Quinn wraca do służby w wydziale zabójstw. Czasy się jednak zmieniły, teraz nad bezpieczeństwem obywateli czuwa Riot Shield – cybernetyczny policjant, który zastępuje dochodzeniówkę niemal w każdym zadaniu.

Szybko się okaże, że inteligentna maszyna nie daje sobie rady z pochwyceniem tajemniczego i nieuchwytnego mordercy. Czas wrócić do starych i dobrze sprawdzonych metod… Ich uosobieniem będzie oczywiście Quinn, który borykając się z kryzysem tożsamości, niebezpiecznie zbliża się do obłędu.

Premiera: 04 lipca 2018
Copyright © Nasze życie ♥ , Blogger