sierpnia 31, 2018

BŁĘKIT // MAJA LUNDE

BŁĘKIT // MAJA LUNDE

sierpnia 31, 2018

BŁĘKIT // MAJA LUNDE

Gdy cały świat zachwycał się Historią pszczół ja podchodziłam do tego bardzo obojętnie. Uznałam, że nie jest to książka, która mogłaby przypaść mi do gustu. Nie wiem, co skłoniło mnie do zmiany zdania przy okazji premiery Błękitu, drugiego tomu Kwartetu klimatycznego. Doszły mnie słuchy, że jest on słabszy od swojej poprzedniczki, dlatego też postanowiłam nie czytać tego cyklu tak, jak Maja Lunde przykazała, tylko zacząć od tej - podobno - gorszej części. Uznałam, że skoro każda książka serii opowiada o innych bohaterach i innej katastrofie, na jaką naraża się dzisiejsza ludzkość, to kolejność czytania nie ma tutaj żadnego znaczenia. 

Akcja Błękitu biegnie dwutorowo. Na zmianę poznajemy losy siedemdziesięcioletniej Signe, która jako nastolatka walczyła ze zmianami, które wciąż wprowadzano bezpośrednio w środowisko naturalne. Nie chciała pozwolić na prowadzenie rzeki rurami, tworzenie zalewu czy likwidowanie wodospadów, które od dziecka były przy niej. Nie udaje jej się to jednak i gdy po latach tułaczki wraca w rodzinne strony jest przerażona. Jedynym, co ostało się do roku 2017 jest lodowiec, jednak już nie tak wielki i potężny, jak to zapamiętała. Mężczyzna, którego kochała, zezwolił na jego sprzedaż i teraz jego kawałki raz za razem zostają przewożone przez pół świata, by zaspokoić chęć posiadania w kieliszku kawałka potężnego lodowca. Signe zamierza jednak coś z tym zrobić - kradnąc pewien ładunek wsiada na swój statek, by pożeglować tam, gdzie jest jej przeszłość.

David nigdy nie czuł się gotowy na to, by zostać ojcem. Szczególnie w tak młodym wieku. Nie spodziewał się, że gdy w 2041 roku woda będzie czymś drogocennym, susza będzie wyniszczać Europę a on będzie zmuszony przemierzać kraj w poszukiwaniu schronienia ze swoją małą córką. Nie wie, co stało się z Anną, jego żoną i ich rocznym synkiem, Augustem. Wciąż ma nadzieję, że uda im się odnaleźć i z jego barków zniknie ten ciężar, jakim jest samotne zapewnienie opieki dziewczynce. Po wielodniowej wędrówce trafiają wreszcie do obozu dla uchodźców, gdzie David postanawia zatrzymać się do momentu, aż uda im się znowu być pełną rodziną.

Ale ci młodzi nie myślą, że jestem stara, bo w ogóle mnie nie widzą, tak właśnie jest, nikt nie widzi starych kobiet.

Poznajemy równocześnie losy dwóch Signe. Jednej młodej, zakochanej w Magnusie i w swoim otoczeniu, szanującej przyrodę i tej drugiej, która po wielu latach wciąż jest samotna. Nie potrafiłam się z nią utożsamić - ani z jedną ani z drugą - acz czułam do niej ogromne współczucie. Nikt nie powinien spędzić swojego życia w taki sposób, ani musieć podejmować tak ciężkich decyzji. Signe to postać całkowicie różniąca się ode mnie i gdybym była na jej miejscu zrobiłabym wszystko całkiem inaczej. Rozdziały, w których to ona, nie David, była główną bohaterką dłużyły mi się i nie interesowały mnie aż tak mocno.

To rok 2041 mnie wciągnął. Ta dystopijna rzeczywistość mnie przeraziła swoim realizmem. Nie zdziwię się, gdy właśnie tak będzie wyglądać nasza przyszłość. Z Davidem też nie udało mi się utożsamić, jednak intrygował mnie jego charakter. Byłam wręcz chorobliwie ciekawa, co temu mężczyźnie przyjdzie do głowy. Nie mogłam zrozumieć sposobu, w jaki przyjął do wiadomości, że nie wie, co się stało z Augustem i z Anną ani tego, jak traktował Lou. Dzieci są niekiedy ciężkie w obyciu, a sytuacja, w której się znaleźli, pozostawiała dużo do życzenia, jednak brakło mi tutaj zwykłej miłości rodzicielskiej. David sam zachowywał się jak dziecko i - co najgorsze - był tego świadomy, a nie zmieniał tego. Wciąż robił głupoty i nie potrafił poświęcić się dla dobra jedynej osoby, która mu została. Po prostu tragedia.

Przebywać samemu z dzieckiem to tak, jakby stanowić półtora człowieka.

Fabuła Błękitu opiera się na tym, jak wielką wartość stanowi woda sama w sobie i jak ciężko byłoby żyć, gdyby tej wody zabrakło. Gdyby nie ta kwestia losy bohaterów potoczyłyby się całkiem inaczej, jednak nie potrafiłam skupić się na tym. Zbyt irytował mnie David i jego podejście do rzeczywistości, żeby przejąć się tym, że na Ziemi wybuchają pożary i jak mało czasu minęło od momentu, gdy Signe miała siedemdziesiąt lat do tego roku 2041. Dopiero po skończeniu Błękitu byłam w stanie przemyśleć to wszystko i uznałam, że Maja Lunde napisała naprawdę genialną książkę bez względu na to, jak denerwujących bohaterów stworzyła. Bo gdy poznamy losy Davida do samego końca w czytelnika uderza, jak ograniczonym i płytkim człowiekiem on był. Rozumiem, że ciężko na pewno było mu się odnaleźć w obozie z dzieckiem, którym wcześniej nie zajmował się w takim stopniu, ale brak tęsknoty za żoną i malutkim synkiem i tak szybkie wyrzucenie ich z pamięci mnie zszokowało.

Dziwił mnie też fakt, że gdy w końcu udało mi się w Błękit wciągnąć, to przeczytałam go bardzo szybko. Zwykle tego typu książki się okrutnie dłużą, ale Maja Lunde pisze naprawdę lekko, co mnie zszokowało. Temat jest bardzo ciężki, bohaterowie dużo przeżywają, a mimo wszystko autorka pisze w taki sposób, jakby opowiadała o szczęśliwej miłości - delikatnie, z wyczuciem, a równocześnie udało jej się nie zabić uczuć w czytelniku tym sielankowym stylem. Skoro Błękit jest gorszy od Historii pszczół to muszę się za pierwszy tom Kwartetu zabrać i to szybko, bo jestem naprawdę zadowolona z lektury. Niesamowite jest też to, jak wygodnie wydawnictwo wydało tę książkę. Doskonale trzyma się ją w dłoni i perfekcyjnie rozkłada się na płasko.

Ogólna ocena: 09/10 (wybitna)

738 // Błękit // Maja Lunde // Blå // Anna Marciniakówna // Kwartet klimatyczny // tom 2 // 6 czerwca 2018 // 428 stron // Wydawnictwo Literackie // 44,90 zł

Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu!

sierpnia 29, 2018

PORONIENIE: O TYM, JAK POGODZILIŚMY SIĘ Z TYM, CO SIĘ STAŁO

PORONIENIE: O TYM, JAK POGODZILIŚMY SIĘ Z TYM, CO SIĘ STAŁO

sierpnia 29, 2018

PORONIENIE: O TYM, JAK POGODZILIŚMY SIĘ Z TYM, CO SIĘ STAŁO


Ciąża - jak i wszystko inne w moim życiu - była planowana. Od kilku lat bez przerwy brałam tabletki antykoncepcyjne, więc możliwość tak zwanej wpadki była wykluczona. Wiedziałam, że po odstawieniu nie od razu da się w ciążę zajść, ale każdą wolną chwilę spędzałam na czytaniu przeróżnych forów o planowaniu dziecka. Przeraził mnie fakt, jak wiele kobiet ma problemy z owulacją i wszystkim tym, co tak łatwo przychodzi nastolatkom, które wcale potomstwa nie chcą. Na powrót płodności czekaliśmy jeden cykl. A może dwa? Teraz już nawet nie pamiętam, ale wtedy każdy kolejny dzień czekania był katorgą. Śmieję się teraz z tej swojej obsesji. Maciuś wyjechał na dwa tygodnie do pracy do Niemiec, a ja każdego wieczora przeglądałam te strony i bez tego nie mogłam zasnąć.

Ilość testów ciążowych, jaką wykonałam w styczniu jest przerażająca. Koniec końców jednak były. Słabe dwie kreski i obawa, czy ten fakt, że są takie blade, znaczy coś złego. Kolejne testy, kolejne słabe kreseczki. Dziecko się pojawiło - wątpliwości nie miałam żadnej. Testy dostępne w aptekach bardzo, bardzo rzadko mylą się i fałszywie wskazują ciążę. Teraz już nie spieszyłabym się z tym. Lekarz uświadomił mi, jak wiele zapłodnionych komórek nie trafia nigdy na swoje miejsce. Stąd te wszystkie spóźnione okresy i płacz, gdy później krwawienie jednak się pojawi. Zastanawiam się, czy wolałabym nie wiedzieć i przy każdym wpisie do szpitala na pytanie poronienia? odpowiadać nie

Dzień po powrocie - jeszcze wtedy - chłopaka wybraliśmy się prywatnie do lekarza. Miałam złe przeczucia. Czułam, że coś jest nie w porządku. Ten tydzień przed wizytą był dla mnie okropny. Problemy z zaśnięciem, te ciche modlitwy, by przeczucia się jednak nie sprawdziły. Wciąż pamiętam jak uporczywie powtarzałam walcz, walcz jak lew, Leo. Nigdy nie miałam - i nie będę miała - możliwości, by dowiedzieć się, że miałam rację, że to był chłopczyk. Pierwsza wizyta u ginekologa, pęcherzyka nie widać. Może jeszcze za wcześnie, widać, że coś było albo będzie. Proszę przyjść za dwa tygodnie. Trzeba też rozważyć ciążę pozamaciczną. Słyszałam, co mówi do mnie lekarz, ale mnie tam nie było. Wyjść z gabinetu, powiedzieć o wszystkim Maciusiowi. To było chyba najgorsze. Potrafiłam sobie poradzić ze sobą, z tym, co czułam, ale nie z tym, co spadnie na niego. Tego dnia mi się oświadczył. Kiedy ja walczyłam ze sobą w gabinecie u lekarza on poszedł kupić pierścionek. Wkładając mi go na palec pokazał, że zawsze będzie. Czy będzie dobrze, czy będzie źle. 

Kolejnej wizyty, tej za dwa tygodnie, nie doczekaliśmy. Tydzień później pierwsze kropelki krwi, okropny ból. Wciąż pamiętam, jak bardzo męczyłam się podczas wpisu do szpitala, na izbie przyjęć. Pielęgniarkom nigdy się nie spieszy. Nie widzą cierpienia w oczach, wstrzymywanych łez. Nie słyszą łamiącego się głosu. Nie chciałam tam być. W tym szpitalu. Leżeć na sali i odpowiadać co chwilę na pytania jak się czuję. Byłam tam z kroplówką przeciwbólową i obiecałam sobie, że następnego dnia rano wyjdę, nieważne, czy mi na to pozwolą. Wypuścili mnie. Poziom bHCG spadł o połowę, wykluczono ciążę pozamaciczną. Proszę nie starać się o dziecko przez miesiąc, dwa. Teraz byłabym w dziewiątym miesiącu ciąży. Może już bym urodziła?

Powrót do domu też nie był łatwy. Odkąd dowiedziałam się, że już nie jestem w ciąży czułam się, jakbym była w obcym świecie. Nic nie czułam. Przyjmowałam wszystko tak, jak dawał mi świat. Nie było łez, krzyków. Zrozumiałam. Utrata ciąży w siódmym tygodniu nie była taka zła. Mogło być gorzej. Mógł to być tydzień piętnasty. Dwudziesty. Najczęstszym powodem poronień na początku jest wada chromosomalna u płodu. Świadomość, że gdyby lekarzom udało się poronienie powstrzymać to urodziłabym prawdopodobnie chore dziecko mi pomogła. Strata bolała. Świadomość, że część mnie i osoby, którą kocham najbardziej na świecie zniknęła, bolała. Bolała mnie. Bolała mojego narzeczonego. Ale nie bolała JEGO. Bo to o JEGO życie tutaj chodziło. To ON zniknął, zanim jeszcze zrozumiał, że jest. Czy byłby szczęśliwy każdego dnia musieć walczyć o zdrowie, akceptację rówieśników, życie? Dalibyśmy mu wszystko co tylko byśmy mogli, gdyby urodził się z wadą genetyczną. Ale nie moglibyśmy mu dać normalności. Tego, do czego przecież miał pełne prawo.

Pogodziliśmy się z tym. Kiedy bańka, w której byłam, pękła nie było łatwo. Mieliśmy już dla niego pierwsze ubranka, smoczki. Ale daliśmy radę. Wyszliśmy z tego silniejsi. Teraz jestem w szóstym miesiącu ciąży. Nie umiem cieszyć się z niej tak jak wtedy, za pierwszym razem. Nie umiem iść do lekarza z pozytywnym nastawieniem. Za każdym razem czekam, aż usłyszę złe wieści. Bo każda strata zostawia po sobie ślad w człowieku. A ja wchodzę do takiej samej bańki jak wtedy w styczniu, gdy po raz kolejny ląduję w szpitalu, gdy przez pół dnia nie czuję ruchów Leona, gdy muszę wziąć lek rozkurczowy, bo boli mnie podbrzusze. Boję się. I będę się bać do grudnia. Najchętniej codziennie dzwoniłabym do lekarza, ale tego nie robię. Bo równocześnie boję się też złych wiadomości. I chociaż jestem na granicy paniki gdy pomyślę o porodzie i o tym, co mnie czeka po cesarskim cięciu, to już nie mogę się doczekać. Nie mogę się doczekać chwili, gdy będę mogła przestać się bać, że zrobię coś nie tak. Ale ta świadomość, że Leon jest zdrowy, że dobrze się rozwija, wynagradza mi to, co czułabym, gdybym musiała przygotować się na narodziny dziecka z wadą genetyczną. To na pewno byłoby milion razy gorsze. Może i jest to egoistyczne podejście. Może powinnam obwiniać się przez resztę życia, że nie zrobiłam wszystkiego, co mogłam. 

Czasami trzeba zrozumieć i nie myśleć o sobie, tylko o tej małej istotce, która musiałaby znosić ból przez resztę swojego życia. Na badaniu w trzynastym tygodniu, gdy dopiero co wyszłam ze szpitala, lekarz powiedział mi, że gdyby coś miało się stać, to już by się stało. Uspokoiło mnie to. Bo po tym, co przeżyliśmy w styczniu jesteśmy silniejsi. Nie zapomnimy o tamtej pierwszej ciąży, ale jesteśmy wdzięczni za następną, mimo lęku i obaw. 

sierpnia 27, 2018

PRZED PREMIERĄ: NATURALISTA - ANDREW MAYNE

PRZED PREMIERĄ: NATURALISTA - ANDREW MAYNE

sierpnia 27, 2018

PRZED PREMIERĄ: NATURALISTA - ANDREW MAYNE

tej okładki szukajcie od piątego września w sklepach!
Decyzja o przeczytaniu Naturalisty była podjęta bardzo spontanicznie. Nigdy wcześniej o tej książce nie słyszałam, polska premiera mnie zaskoczyła, ale coś takiego jest w opisie tej historii, że nie mogłam przejść obok niej obojętnie. Tu mnie macie. Zwykle nie wiem nic o pozycjach, na które się decyduję. Tym razem jednak przeczytałam wszystko, co o Naturaliście postanowiło zdradzić wydawnictwo i uznałam, że to jest to, czego w tym momencie bardzo potrzebuję. Ostatnio, kiedy miałam ochotę na dobry kryminał, natrafiłam na Pochłaniacza i rozczarowałam się tak mocno, że mało brakowało, a nigdy więcej nie sięgnęłabym po ten gatunek. Możecie się jednak domyślić, że Andrew Mayne przywrócił mi wiarę w pisarzy książek tego typu.

Theo Cray jest profesorem bioinformatyki. Nigdy się nie spodziewał, że celem nalotu policyjnego pod hotelem, w którym się zatrzymał, jest on sam. Zatrzymany przez śledczych odpowiada im na wszystkie pytania wciąż zastanawiając się, co ma wspólnego z tajemniczą sprawą, o której nikt mu nie chce za dużo opowiedzieć. Kiedy policja oczyszcza go z zarzutu morderstwa jego byłej studentki mężczyzna nie może pojąć, że wyspecjalizowane służby są w stanie uwierzyć, iż sprawcą brutalnej napaści może być niedźwiedź grizzly. Theo niejednokrotnie słyszał, że jego mózg pracuje inaczej, niż zwykłego człowieka, więc od razu dostrzega nieprawidłowości i postanawia poinformować o nich policjantów. Nikt jednak nie chce wziąć jego słów na poważnie, a Cray ma dziwne przeczucie, że Juniper Parsons nie była pierwszą ofiarą tego typu.

Pierwszym, co zaskoczyło mnie w Naturaliście był fakt, jak szybko udało mi się wciągnąć w całą tę historię. Nie jest dla mnie tajemnicą, za sprawą czego - a właściwie kogo - było to możliwe. Profesor Theo Cray jest właścicielem takiego charakteru, który ja u postaci literackich i filmowych wręcz uwielbiam. Geniusz, dla którego ludzie dookoła nie są kwestią istotną. Wzorowany był prawdopodobnie na Sherlocku Holmesie czy Gregorym House, czyli moich dwóch ulubieńcach. Sporo teraz takich głównych bohaterów na rynku czytelniczym, jednak nie przeszkadza mi to, bo właśnie przy nich odnajduję się najlepiej w książkach. Theo równocześnie wyróżnia się na ich tle swojego rodzaju skromnością, której na próżno szukać w socjopatach. Powiedzieć, że go polubiłam, to jakby nie powiedzieć nic. Podbił moje serce swoją osobą i wciąż wyobrażam go sobie jako podstarzałego mężczyznę w kitlu i okularach, chociaż autor podkreślił, że mężczyzna jest niewiele starszy od studentów, których uczy.

Przyroda cały czas tam jest, nawet jeśli jej nie zauważasz. 

Sprawa zabójstwa Juniper szybko się rozwija i ewoluuje. Ciekawa byłam tego, kto zabija i w jakim celu właściwie to robi tak mocno, że siedziałam z Naturalistą do północy, chociaż ledwo miałam siłę trzymać oczy otwarte. Wspomnieć też muszę o tym, że gdy w nocy odezwał się mój pęcherz - bycie w ciąży nie jest zbyt przyjemne - to musiałam budzić narzeczonego. Nie byłam w stanie wstać z łóżka sama, paraliżował mnie strach. Fakt, że z każdej strony otacza mnie las wcale nie pomagał. Realizm Naturalisty sprawił, że zamiast spać podskakiwałam na każdy odgłos i ruch w domu. Do tej pory mam sobie za złe, że nie zaczęłam lektury rano, żeby do wieczora mieć ją już za sobą. 

Chociaż niektóre kwestie można tutaj przewidzieć - niekompetencję policji, wytrwałość Craya - to znalezienie mordercy wcale nie było łatwe. Nie wiem, czy jakikolwiek czytelnik był w stanie wskazać winnego. Autorzy kryminałów zwykle machają nam sprawcą przed nosem, żebyśmy później mieli sobie za złe, że go nie zauważyliśmy. Andrew Mayne zerwał z tym zabiegiem. Tutaj żeby szybciej niż Theo domyślić się, kto jest winny, trzeba mocno ruszyć głową, połączyć wszystkie fakty i zejść z utartej przez pisarzy ścieżki. Naturalista do samego końca naszpikowany jest niepewnością i im głębiej w las - wybaczcie żarcik - tym atmosfera się nawarstwia i można ją kroić nożem. Jeśli dodamy do tego sporą dawkę naukowych faktów naprawdę nie sposób się od tej historii oderwać. 

Człowiek przestaje być ofiarą, kiedy zaczyna myśleć jak zabójca.

Chociaż oficjalnie Naturalista jeszcze nie pojawił się na rynku, już chciałabym wziąć do ręki kontynuację tej serii. Ciekawa jestem, co Andrew Mayne ma jeszcze do zaoferowania. Pierwszy tom mógłby spokojnie być jednotomową opowieścią, chociaż cieszę się, że Theo Cray nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, bo ma potencjał i może nam wiele zaoferować. Podobnie jest z autorem, którego styl pisania jest idealny dla tego gatunku. Lekki, wciągający. Mam nadzieję, że jego inne książki również pojawią się na polskim rynku, bo trochę ich napisał, a ja najchętniej przeczytałabym wszystkie. Już teraz, od razu.

Ogólna ocena: 08/10 (rewelacyjna)

737 // Naturalista // Andrew Mayne // The Naturalist // Jacek Żuławnik // Naturalista // tom 1 // 5 września 2018 // 480 stron // Wydawnictwo W.A.B // 39,99 zł 

Za możliwość przeczytania dziękuję grupie wydawniczej Foksal!

sierpnia 24, 2018

MONOLOGI WAGINY // EVE ENSLER

MONOLOGI WAGINY // EVE ENSLER

sierpnia 24, 2018

MONOLOGI WAGINY // EVE ENSLER

Kiedy decydowałam się na lekturę tej książki nie wiedziałam o niej zupełnie nic. Jak zawsze. Staram się unikać wszelakich opisów, gdyż zazwyczaj zawierają za dużo informacji i niszczą przyjemność z czytania. Sam tytuł bardzo mnie bawił. Monologi waginy. Brzmi wręcz prześmiewczo - tak mogłaby nazywać się książka zażarcie krytykującego feminizm mężczyzny. Mimo, że bardzo chciałam zapoznać się z wnętrzem tej pozycji ciągle coś mnie od niej odciągało. Czy to jakaś inna książkowa premiera, czy nagła ochota na przeczytanie szóstej części serii, którą zaczęłam ponad rok temu. W końcu uznałam, że nadszedł czas. Czas przeczytać Monologi waginy.

Przedmowa Jacqueline Woodson uświadomiła mi, z jak ważną książką dla świata kobiet mam styczność. Eve Ensler stworzyła swoisty manifest o seksualności, przemocy i własnej tożsamości w świecie, gdzie płeć piękna dalej przeżywa tortury, jest obrzezana, gwałcona i sprzedawana. Monologi waginy wystawiane były początkowo na Broadwayu, gdzie odniosły wielki sukces. Kiedy pojawiły się w formie papierowej od razu wydano je w kilkudziesięciu językach. Zawierają one historie wielu, setek,  kobiet, które mieszkają w różnych miejscach na świecie i które odważyły się powiedzieć, co im w duszach gra.

kobiety w jasnych barwach noszą wszystko wszystko znoszą...

To nie będzie długa opinia, bo ta książka już samym tytułem broni się sama. Eve Ensler odważyła się na głos wypowiedzieć słowo, które w ludziach wzbudza wstyd, zmieszanie. W ten sposób zwróciła uwagę świata na tę książeczkę i jej temat, który jest tak poważny, że podczas czytania miałam gęsią skórkę. Wprost nie mogłam uwierzyć, jak szybko płynie się przez te wszystkie historie, które tak głęboko wżerają się prosto w mózg, że nie sposób o nich zapomnieć. Niejednokrotnie nie mogłam uwierzyć, że gdzieś tam - na tej samej planecie, na której przecież żyję! - dzieją się rzeczy niezrozumiałe, brutalne, szokujące.

Monologi waginy to pochwała kobiecości. Autorka dodaje siły samymi słowami. Dzięki tej książce poczułam się częścią czegoś większego, częścią świata, w którym kobiety traktowane są okropnie. I czuję wstyd, że chociaż wcześniej nie były mi obojętne losy płci pięknej, tak nie myślałam o nich w kontekście ofiary. Uznałam, że tak musi być, że nic tego nie zmieni. Eve Ensler otwiera oczy, pokazuje, że na nic nie musimy się zgadzać, wystarczy otworzyć usta i walczyć o to, by nasze córki nie musiały żyć na takiej planecie. Tyle kobiet wypowiada się w Monologach waginy, że ta rzeka głosów zamienia się w jeden, słuszny głos. 

Właśnie to liczy się tutaj najbardziej. Bycie kobietą jest niesamowite. Noszenie w sobie życia jest niesamowite. Możliwość spokojnego życia powinna być dana każdemu, bez względu na rasę, płeć, status społeczny. Eve Ensler zwraca uwagę świata na ten problem, ale nie spoczywa na laurach. Walczy. Monologi waginy otwierają oczy. Nie wstydźmy się wziąć tej książki do ręki. Bądźmy dumne z tego, kim jesteśmy i co możemy.

Ogólna ocena: 10/10 (arcydzieło)

736 // Monologi waginy // Eve Ensler // The Vagina Monologues // Maria Kabat // 14 marca 2018 // 230 stron // Wydawnictwo Poradnia K // 34,99 zł 

Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu!

sierpnia 21, 2018

PIERŚ Z KURCZAKA PO HAWAJSKU

PIERŚ Z KURCZAKA PO HAWAJSKU

sierpnia 21, 2018

PIERŚ Z KURCZAKA PO HAWAJSKU

Odkąd jestem w ciąży zachcianki nie chcą mnie opuścić. Pizzę z kurczakiem i ananasem mogłabym jeść na kilogramy! Kiedy dzisiaj rano ponownie naszła mnie ochota na takie połączenie uznałam, że czas najwyższy wymyślić jakąś alternatywę. Pizza nie rośnie na drzewach - a szkoda - a taka codzienna ochota na fast-foody może tylko zaszkodzić. Wzięłam się więc w garść, wysiliłam umysł i na obiad zaserwowałam coś, co przygasiło lekko moją pizzową obsesję i równocześnie zasmakowało Maćkowi, który zaraz po powrocie z pracy pochłonął pełny talerz. Jeśli lubicie połączenie ananasa z mięsem to musicie spróbować! A nawet jeśli nie możecie przekonać się do tego... Ananasa zawsze możecie ściągnąć, a dzięki niemu mięso jest soczyste i słodkie. A przygotowuje się je w kilka minut, więc na pewno często będzie gościć u nas na stole, gdy Leo pojawi się na świecie.

Składniki: 
  • pierś z kurczaka (ponad pół kilo)
  • ananas (puszka)
  • ser żółty w plasterkach
  • słodka papryka
  • pikantna vegeta
  • sól
Przygotowanie: 
  • Pierś z kurczaka dokładnie myjemy i kroimy wzdłuż, na cieńsze kawałki. Jeśli wciąż są za grube można je lekko rozbić.
  • Wcieramy z każdej strony sól, sporą dawkę słodkiej papryki oraz pikantną vegetę. 
  • Układamy mięso na blaszce pokrytej folią aluminiową i na każdym kawałku kładziemy ananasa tak, aby zajmował większą powierzchnię piersi z kurczaka.
  • Piekarnik ustawiamy na 180 stopni i pieczemy mięso około 15-20 minut. 
  • Po upływie tego czasu wyjmujemy blaszkę i na ananasie układamy plasterki sera żółtego w ilości, jaką lubimy. 
  • Zapiekamy mięso kolejne 15-20 minut w takiej samej temperaturze, aż ser lekko się przyrumieni. 


sierpnia 20, 2018

GEMINA // JAY KRISTOFF, AMIE KAUFMAN

GEMINA // JAY KRISTOFF, AMIE KAUFMAN

sierpnia 20, 2018

GEMINA // JAY KRISTOFF, AMIE KAUFMAN

Równo rok temu zaczęłam czytać słynne Illuminae, a że działo się to podczas maratonu czytelniczego to nie pojawiła się recenzja, a wyłącznie podsumowanie 7ReadUp. Gdyby nie to nie pamiętałabym, że w tom pierwszy tej serii nie mogłam się wciągnąć i czytanie szło mi jak krew z nosa. Przez to zaćmienie umysłu uznałam, że Gemina jest o wiele gorsza, niż początek cyklu i chyba nigdy nie uda mi się jej dokończyć. Jestem jednak człowiekiem upartym, więc postanowiłam, że nie skonam, dopóki nie poznam zakończenia książki. Udało mi się to - jestem z siebie bardzo dumna - i przyznam, że wahałam się, czy za Obsidio chwycę. Teraz jednak wiem, że kolejny tom Illuminae Files również wyląduje na mojej półce, gdy początkiem 2019 roku pojawi się na rynku.

Hanna Donnelly nigdy nie mogła stwierdzić, że nie ma w życiu szczęścia. Ukochana córka kapitana stacji Heimdall, wszystkie jej życzenia zawsze były spełniane, a natura nie poskąpiła jej urody i talentów. Słowem: ideał. Gdyby tylko nie fakt, że na owej stacji, na której teraz musi mieszkać, nic się nie dzieje byłoby doskonale. Dodatkowo udało jej się poderwać najbardziej przystojnego chłopaka w kosmosie, także sytuacja zrobiła się znośniejsza. Dzięki znajomości z Nikiem Malikovem ma też dostęp do pyłu, czyli wysoko halucynogennego narkotyku, więc nie ma powodów do narzekania. Kiedy jednak pewna korporacja wprowadza w życie swój plan przejęcia stacji Heimdall nagle wszystko się komplikuje, a Hanna musi odnaleźć w sobie wszystko to, co przez lata wpajał jej ukochany ojciec. 

Natknęłam się na opinie, że Gemina jest kopią Illuminea z innymi bohaterami. Chociaż z początku byłam nastawiona do drugiego tomu sceptycznie, to z tym ani przez chwilę nie mogłam się zgodzić. Akcja Geminy wynika bezpośrednio z wydarzeń z części pierwszej, więc fakt, że sytuację mamy tutaj nieco podobną - napad na ludność znajdującą się, w tym przypadku, na wielkiej stacji - jest całkowicie zrozumiały. Można się spodziewać, że Obsidio również będzie dotyczyć walk w kosmosie i nie będzie to czyniło kolejnego tomu kalką dwóch poprzednich. Mimo, że początkowo nie mogłam się wciągnąć i książka praktycznie mi się nie podobała, to nie potrafiłam przejść obok tych stwierdzeń obojętnie. Gwarantuję Wam, że to nie jest kopia - wszystko, co dzieje się w Geminie ma swój sens i cel.

Śnić niemożliwy sen. Oto moja misja.

Dla mnie od początku plusem okazała się być postać Nika. Ezra irytował mnie niemiłosiernie i nie mogłam znieść jego relacji z Kady. Główny bohater Geminy zaś od razu trafił w mój gust. Lubię bohaterów z charakterem, a członek Domu Noży z kryminalną przeszłością to osoba, która od razu rzuca się w oczy. Nik pełen jest kontrastów i bardzo ciężko go rozgryźć, więc w pewnym momencie czytałam tę powieść tylko dla niego. Dla niego i dla Hanny, bo ona również zdobyła moją sympatię. Nie odczułam żadnego podobieństwa do Kady, co jest często jej zarzucane. Wręcz przeciwnie. To, jak zachowywała się w kryzysowych sytuacjach i jak doskonale potrafiła skopać tyłek każdemu, kto stanął jej na drodze, sprawiło, że nie mogłam przestać się do niej uśmiechać. Międzygalaktyczna Kate Daniels.

Fabuła trochę wolno się rozwija, a autorzy za często decydowali się na opowiedzenie akcji opisami nagrań z kamer. Denerwowało mnie to i widząc, jak dużo tutaj tego typu narracji miałam ochotę Geminą rzucać. Dużo lepiej czytałoby się tę książkę, gdyby - podobnie jak w Illuminae, większa część opierałaby się na dialogach i rozmowach. Szybciej czytelnik wsiąkałby w akcję i szybciej przyswajał informacje. Jeszcze bardziej dziwił mnie fakt, że opisy nagrań były tak infantylne i nieprofesjonalne, a przecież od początku wiemy, że mamy styczność z dowodami w postępowaniu sądowym przeciwko korporacji BeiTech. Prywatne rozmowy utrzymane w tym klimacie są jak najbardziej zrozumiałe - przecież nikt podczas prowadzenia z kimś dialogu, nie zakłada z góry, że będzie to czytało więcej osób.

Bądź sprytny. Korzystaj z wiedzy innych.

Efekty wizualne są odrobinę mniej spektakularne, niż w przypadku Illuminae. Tym razem autorzy nie stworzyli takiej ilości intrygujących grafik. Skupili się przede wszystkim na rozmowach na chatach i nagraniach z kamer, co mnie rozczarowało, bo te czarne kartki z powykrzywianym na wszystkie strony tekstem urzekły mnie ostatnio najmocniej. Jest tutaj jak w przypadku ilustrowanego wydania Harry'ego Pottera. Z każdą kolejną częścią mniej obrazków i pójście na łatwiznę. Ciekawa jestem, czy Obsidio dalej utrzymuje poziom pod względem wizualnym, czy idzie jeszcze bardziej na dno.

Nie dostrzegłam tego w przypadku Illuminae, ale Gemina jest bardzo nieporęczna. Czyta się ją niewygodnie z powodu ciężaru. Papier jest gruby - bo taki być musi - a to wszystko wpływa na wagę tej książki. Trzymanie jej w jednej ręce jest niemożliwe, a jak się ma ograniczone pole manewru z powodu ciąży to staje się ta niewygoda mocno irytująca. Gdyby ktoś mi powiedział, że Gemina tak mocno różni się od części pierwszej nie uwierzyłabym. Szczególnie dlatego, że straciła na wartości w kwestiach, które poprzednio były niezaprzeczalnie dopracowane do perfekcji i dzięki którym ta historia - nie ukrywajmy: dość przeciętna - sprawiała wrażenie niesamowitej. 

Cierpliwość i Milczenie miały śliczną córkę. Nazywała się Zemsta. 

Mimo tych wszystkich wad po zakończeniu lektury byłam całkiem z niej zadowolona, chociaż wszystkie te wady widziałam wciąż bardzo wyraźnie. Potrzebowałam lżejszej pod względem fabularnym książki po kiepskiej Wodzie na sicie i Gemina spełniła swoje zadanie. Jeśli nie oczekujecie od niej bycia historią wybitną i pełną zwrotów akcji to się gorzko rozczarujecie. W celach rozrywkowych jednak można za ten cykl spokojnie sięgnąć. Niekiedy może lekko wynudzić, ale ostatecznie pozostawia po sobie pozytywne wrażenie, a to najważniejsze.

Ogólna ocena: 07/10 (bardzo dobra)

735 // Gemina // Jay Kristoff, Amie Kaufman // Gemina // Mateusz Borowski // The Illuminae Files // tom 2 // 25 lipca 2018 // 648 stron // Wydawnictwo Moondrive // 49,90 zł 

sierpnia 17, 2018

POCHŁANIACZ // KATARZYNA BONDA

POCHŁANIACZ // KATARZYNA BONDA

sierpnia 17, 2018

POCHŁANIACZ // KATARZYNA BONDA

Każdy człowiek obracający się w książkowych kręgach o Katarzynie Bondzie słyszał. Autorka umieszczana jest zawsze w czołówce polskich pisarzy kryminałów i podobno każdy jest zachwycony fabułą, bohaterami i stylem. Nasłuchałam się o niej tyle dobrego, że w pewnym momencie uznałam, że to jest odpowiedni czas na nasze pierwsze spotkanie. Wcześniej nigdy nie miałam ochoty na to i widząc wielki napis BONDA na okładce uciekałam jak najdalej się da. Do lektury zachęciła mnie premiera ostatniego tomu Czterech żywiołów Saszy Załuskiej. Uznałam, że jak nie teraz to już nigdy, a jeśli Pochłaniacz przypadnie mi do gustu to będę mogła zrobić sobie mały maraton czytelniczy z tym cyklem. I tutaj pytanie do Was: czy początek tej serii jest po prostu tak słaby i dawać kolejną szansę autorce, czy po prostu dać już sobie z nią spokój?

Po kilku latach pracy w Anglii do Polski powraca Sasza Załuska. Najlepszy przyjaciel odradzał profilerce ten krok, jednak pozostała nieugięta. Razem z córką wynajęła mieszkanie i postanowiła chociaż przez chwilę zapuścić korzenie. Szybko zgłasza się do niej mężczyzna, właściciel klubu muzycznego. Podejrzewa, że na jego życie czyha wspólnik, autor jednego hitu. Kobieta ma dostarczyć mu na to dowody, a mężczyzny nie odstrasza nawet wysoka kwota, którą podała za swoje usługi. Niechętnie zgadza się przyjąć zlecenie, a kiedy okazuje się, że sprawa połączona jest z wydarzeniami z 1993 roku sama zaczyna coraz bardziej angażować się w sprawę. 

Zacznijmy od tego, że na początku przenosimy się do roku 1993 i jesteśmy świadkami wszystkich wydarzeń, do których później odnosić się będzie Sasza. Te sto stron były dla mnie bardzo męczące - nie przepadam za cofaniem się do lat 90. XX wieku i już na sam początek odrzucił mnie fakt, że Katarzyna Bonda dała nam do rąk garść wskazówek, dzięki którym możemy sami rozwiązać tę sprawę - dużo szybciej, niż główna bohaterka. Zapewne wiele osób uzna to za plus i podejmie wyzwanie. Ja czytając kryminały wolę być nieświadoma rozwiązania do samego końca - dlatego tak dobrze czyta mi się Remigiusza Mroza, bo u niego nie sposób końca przewidzieć.

Wielkie szczęście zawsze słono kosztuje. Tylko kłopoty są za darmo.

Sasza Załuska jest bohaterką tak okrutnie przeciętną, że nie polubiłam jej ani odrobinkę i towarzyszenie jej było katorgą. Nie ma w sobie nic, co wyróżniałoby ją z tłumu. Widać, że miała robić wrażenie na czytelniku inteligencją i łączeniem faktów, jednak nie znamy praktycznie jej przemyśleń i nie towarzyszymy w procesie rozwiązywania sprawy. Chyba to zabolało mnie najmocniej, bo to właśnie to sprawia, że lubię czytać ten gatunek książek. Sasza i ja nie polubiłybyśmy się i jej stosunek do życia i do córki mocno raził mnie w oczy. Właśnie to sprawia, że po kontynuację nie bardzo mam ochotę sięgnąć. Wszystkie postaci są bardzo płaskie i na żadną nie zwróciłam uwagi na tyle, by w Pochłaniacza się wciągnąć. Gdyby nie fakt, że przez pana, który robił schody, byłam uziemiona na dole i nie miałam możliwości sięgnąć po laptopa spędziłabym z tą historią kilka dni więcej.

Gdyby ktoś mnie ostrzegł, że cała ta opowieść wzięta jest bardzo na poważnie i nie uświadczymy tutaj nawet minimalnej dawki poczucia humoru czy choćby szczypty sarkazmu inaczej podeszłabym do Pochłaniacza. Nie oczekiwałabym, że wciągnę się od pierwszych stron, polubię niezależną i silną bohaterkę oraz z zapartym tchem będę śledzić przebieg sprawy. Dostałam w zamian rozcieńczoną akcję, ciągnącą się narrację oraz profilerkę z problemem alkoholowym i okropnym zwyczajem pchania się nie tam, gdzie powinna się znaleźć. O ile jeszcze to ostatnie jestem w stanie tolerować u tych bohaterów, których nie da się nie lubić, to przy Saszy irytowało mnie to i miałam ochotę potrząsnąć nią i kazać wracać do córki, którą jak kukułka podrzucała rodzinie, która patrzeć nawet na nią nie mogła.

Nie ma rodzin perfekcyjnych. Na każdej powierzchni jest jakieś pęknięcie. Tak właśnie dostaje się do wnętrza światło.

Sprawa, z którą bohaterka ma styczność, jest okropnie skomplikowana, a Katarzyna Bonda rozwlekła ją jeszcze na kilka setek stron, przez co brakuje ciągłości akcji. Co ja mówię. W ogóle brakuje tutaj akcji. Wszystko toczy się swoim trybem, policja ukrywa, ile się da, a nikogo jakoś specjalnie nie obchodzi przeszłość. Ot, lepiej nie zadzierać z mafią i chować głowę w piasek. A Załuska przecież wcale nie jest na tyle odważna, żeby wyważyć z kopa te dokładnie zamknięte drzwi. Ciężko mi uwierzyć, że służby policyjne w XXI wieku wciąż obawiają się starego mafioza i tego, co było kiedyś. Miało to zapewne dodać realizmu, ale tylko pokazało, jak nieudolnie działają służby w świecie Saszy Załuskiej. 

Pochłaniaczowi nie można odmówić tego specyficznego klimatu, który często towarzyszy książkom dziejących się gdzieś na przestrzeni XX i XXI wieku. Po upadku komunizmu w Polsce wciąż było szaro i nie za bogato, a chociaż ja byłam za mała w 90. latach żeby pamiętać co się wtedy dokładnie działo, to takie specyficzne uczucie we mnie pozostało. Katarzynie Bondzie udało się je odtworzyć, jednak nie zniknęło po tych stu stronach i w wydarzeniach dziejących się w roku 2013 dalej ono się pojawiało, przez co nie mogłam odnaleźć się w rzeczywistości i ciągle kątem oka szukałam meblościanek i dzieciaków w ortalionowych dresach.

Zło nie istnieje. To tylko pojemny worek, do którego można wrzucić tabu - wszystko, co ciemne, niedotykalne i niezrozumiałe. 

Oprócz sprawy kryminalnej poruszane są tu także inne kwestie, o których nie zawsze się mówi. Alkoholizm u kobiet, pedofilia i homoseksualizm w kościołach. Chociaż stron Pochłaniacz ma dużo, to nawarstwiło się tego wszystkiego tutaj, przez co mimo tej logiki i chronologii powstał chaos. Nie wiadomo było, na co zwrócić uwagę, przez co każdy z tych problemów został potraktowany po łebkach. Ot, tu wspomnienie o księżach, tutaj o bogato ubranej pani na spotkaniu AA. Gryzło mnie to w oczy i sprawiało, że co chwilę miałam ochotę odłożyć tę książkę. Zakończenie też mnie nie zaskoczyło. Domyśliłam się sporo, a to, co mi umknęło, nie miało jakiegoś spektakularnego wydźwięku, więc jedyne uczucie, jakie towarzyszyło mi przy ostatnich stronach to ulga, że to już koniec...

Ogólna ocena: 05/10 (przeciętna)

734 // Pochłaniacz // Katarzyna Bonda // Cztery żywioły Saszy Załuskiej // tom 1 // 21 maja 2014 // 672 strony // Wydawnictwo Muza // 39,99 zł

Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu Muza!

sierpnia 16, 2018

PAPRYKA FASZEROWANA MIĘSEM, RYŻEM I MIŁOŚCIĄ

PAPRYKA FASZEROWANA MIĘSEM, RYŻEM I MIŁOŚCIĄ

sierpnia 16, 2018

PAPRYKA FASZEROWANA MIĘSEM, RYŻEM I MIŁOŚCIĄ

Zwykle nie planuję, co zrobić na obiad, tylko zaglądam do lodówki i myślę na bieżąco. Tym razem jednak dostałam rozkaz z góry: ma być papryka faszerowana mięsem mielonym i ryżem, jak ta od babci. Myślę sobie okej. Tylko skąd ja mam wiedzieć, chłopie mój, jaką ci babcia dwanaście lat temu paprykę dawała? Już miałam ręce załamać, ale pojechał do pracy, a ja postanowiłam sprostać zadaniu. Wyciągnęłam z lodówki te papryki, kupione specjalnie do faszerowania, nie ruszać. Z zamrażarki mięso mielone, które uparcie nie chciało się rozmrozić i zaczęłam dumać. Wczuwanie się w rolę gotującej starszej pani niezbyt dobrze mi wychodziło, także poszłam na żywioł. Zadanie spełnione, chłop zadowolony, papryka 10/10.

Składniki: 
  • papryka czerwona (w moim przypadku sztuk cztery, ale farszu sporo zostało, także i sześć może być)
  • mięso mielone (pół kilo)
  • ryż biały (półtora woreczka)
  • cebula (jedna, mała)
  • przecier pomidorowy (kilka łyżek, w moim przypadku trzy spore)
  • sól
  • pieprz
  • papryka słodka
  • bazylia suszona (ewentualnie zioła prowansalskie)
  • ser żółty 
  • olej
Przygotowanie:
  • Papryki dokładnie umyć i wytrzeć. 
  • Odciąć górną część papryki, wydrążyć ją usuwając nasionka i wszystko, co zajmuje w środku miejsce. Nie wyrzucać czapeczek!
  • Na patelni podsmażyć pokrojoną w kostkę cebulę (można dodać też czosnek, ale chłop nienawidzi, dlatego nie ma w przepisie). Dodać mięso mielone i dobrze podsmażyć. W międzyczasie ugotować ryż. 
  • Do mięsa dodać sól, pieprz, paprykę słodką oraz sporą ilość bazylii/ziół. Dokładnie wymieszać.
  • Dodać kilka łyżek przecieru pomidorowego i chwilkę jeszcze pomieszać. 
  • Zdjąć patelnię z ognia i dodać ryż. Wymieszać.
  • Piekarnik nastawić na 200 stopni.
  • Farsz nakładać obficie do wydrążonych papryk, ugniatając, by więcej weszło. 
  • Naczynie żaroodporne wysmarować olejem i ułożyć w nim pionowo papryki. 
  • Farsz posypać serem żółtym - ilość zależna od upodobań, u nas sporo - i przykryć papryki czapeczkami. 
  • Piec około 30-35 minut.

sierpnia 14, 2018

PRZEDPREMIEROWO: WODA NA SICIE. APOKRYF CZAROWNICY // ANNA BRZEZIŃSKA

PRZEDPREMIEROWO: WODA NA SICIE. APOKRYF CZAROWNICY // ANNA BRZEZIŃSKA

sierpnia 14, 2018

PRZEDPREMIEROWO: WODA NA SICIE. APOKRYF CZAROWNICY // ANNA BRZEZIŃSKA

Po przeczytaniu Córek Wawelu obiecałam sobie, że za kolejną książkę Anny Brzezińskiej również sięgnę. Moje pierwsze spotkanie z tą autorką było niesamowicie udane i powiedzieć, że się zakochałam, to jakby powiedzieć, że Adolf Hitler lekko się pogubił. Byłam bardzo podekscytowana, gdy dostałam przedpremierowy egzemplarz i od razu zabrałam się za czytanie. I już wtedy uderzyła mnie jedna kwestia, przez którą nie mogłam wciągnąć się w Wodę na sicie i ciągnęła mi się ona niemiłosiernie. 

Tym razem Anna Brzezińska dała popłynąć wyobraźni i nie zabrała nas znowu na dwór Jagiellonów - szkoda - ani na żaden inny. Stworzyła ona krainę całkowicie fantastyczną, wzorowaną na renesansowej Italii, a cała akcja toczy się jedynie w lochach Inkwizycji i trwa około dwóch lat, ale równocześnie poznajemy praktycznie całe życie głównej bohaterki, czyli oskarżonej o bycie czarownicą i wygnanej z miejskiej społeczności La Vecchi. Kobieta nie miała łatwego życia. Nigdy nie poznała ojca, jej matka zajmowała się sprzedawaniem swojego ciała, a młodsi bracia zostali od niej odcięci i została pozostawiona sama sobie. Została zatrzymana pod zarzutem uprawiania czarnej magii i od tamtej pory ciągle jest przesłuchiwana i przepytywana, a często i poddawana torturom.

Największym minusem tej książki jest to, że nie uświadczymy tu ani jednego dialogu. Losy bohaterki poznajemy czytając sprawozdania z jej przesłuchań i spisane zeznania, przez co dostajemy jedynie jej wersję wydarzeń i nie wiemy, czy to, co opowiada, jest w ogóle prawdą. Chociaż poszczególne protokoły są dosyć krótkie, a na ich początku i końcu dostajemy informacje, w jakich warunkach i czasie je spisano, to jest to dosyć męczący sposób poznawania czyjejś historii. Brakowało mi tu rozmów. Czegoś, co czyta się szybciej, przy czym akcja przyspiesza. Po skończeniu czytania Wody na sicie doceniłam ten sposób narracji, jednak dużo bardziej wolałabym, by przebiegała ona tak, jak w Córkach Wawelu.

Cóż, nawet kurtyzanom zdarza się zostać wystrychniętymi na dudka przez zręczniejszego od nich franta, bo tak już jest, że choćbyś sam wypowiedział tysiące kłamstw, prędzej czy później ulegniesz czyimś słodkim łgarstwom, a czyż wszyscy nie pragniemy w nie wierzyć?

La Vecchia jako narratorka jest okropna, przynajmniej w moim odczuciu. Widocznie stara się wzbudzić litość, co jest zrozumiałe w jej położeniu, jednak ja nie przepadam za takimi bohaterkami. Nie można zaprzeczyć, że jest ona już w dosyć podeszłym wieku, została mocno doświadczona i zdeptana przez los, a teraz musi znosić tortury i przesłuchania, więc na pewno ciężko by jej było zachować ciągłą odwagę i butę, którą często dostajemy od wszystkich młodych postaci w książkach, ale brakło mi tutaj tego. Miałam dość tego, jak La Vecchia płaszczy się przed inkwizytorami i niewiedzy, czy w ogóle to, co opowiada, miało naprawdę miejsce. Ta irytacja towarzyszyła mi przy lekturze praktycznie cały czas, więc nie mogę uznać Wody na sicie za coś lekkiego i przyjemnego. Jeśli dodamy do tego, jak bardzo mi się ta książka dłużyła...

Anna Brzezińska próbowała odtworzyć styl, w jakim mówili i pisali w tamtych czasach ludzie, przez co całość jest napisana bardzo kwieciście i to męczy, jeśli poświęcamy Apokryfowi czarownicy więcej czasu. Niekiedy ciężko jest połapać się, o co w ogóle bohaterce chodzi, ona często zaprzecza sama sobie, przez co Woda na sicie to jeden wielki chaos, co każdy mężczyzna przypisałby faktowi, że narratorką jest kobieta. Może i coś w tym jest, bo La Vecchia to starsza osoba, bardzo niepoukładana, zapewne niejednokrotnie zmieniająca zdanie na temat tego, co powinna powiedzieć. Nie przepadam za czymś takim, dla mnie organizacja i jedna wersja wydarzeń to coś bardzo istotnego. 

(...) smutki, które musimy najgłębiej ukrywać, odciskają w nas najsilniejszy ślad.

Podsumowując... Nie mam zielonego pojęcia, co o Wodzie na sicie sądzić. Oczekiwałam czegoś niesamowitego, przez co się gorzko zawiodłam. Jeśli ktoś oczekuje czegoś innego niż Córki Wawelu i wszystkie inne tego typu historie, to z całą pewnością po tę historię może sięgnąć. Jeśli jednak lubicie żwawą akcję, to tutaj tego nie dostaniecie. Nie ma też postaci, do której można się przywiązać i po zakończeniu mogę tylko powiedzieć, że no dobrze, może być. Nic specjalnego. Kilka zmarnowanych dni na przedzieranie się przez brednie, które wychodzą z ust La Vecchi. Zdarza się. 

Ogólna ocena: 05/10 (przeciętna)

733 // Woda na sicie. Apokryf czarownicy // Anna Brzezińska // 5 września 2018 // 354 strony // Wydawnictwo Literackie // 39,90 zł

Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu Literackiemu!

sierpnia 12, 2018

DWA SZYBKIE OBIADY Z CUKINIĄ W ROLI GŁÓWNEJ

DWA SZYBKIE OBIADY Z CUKINIĄ W ROLI GŁÓWNEJ

sierpnia 12, 2018

DWA SZYBKIE OBIADY Z CUKINIĄ W ROLI GŁÓWNEJ


Odkąd mamy sezon na cukinię jest to warzywo, którego nie może zabraknąć u nas w domu. Wszyscy uwielbiamy ją w każdej formie: pieczonej, panierowanej. Jest to warzywo, które kosztuje grosze, więc nie nadweręża domowego budżetu, a równocześnie smakuje po prostu zabójczo i ma w sobie sporo witamin, które - szczególnie w ciąży - są mi bardzo potrzebne. Nie przesadzę mówiąc, że jemy tygodniowo trzy, cztery kilo cukinii i na pewno nie mamy jeszcze dość. Zauważyłam, że w internecie pełno jest przepisów tego typu, jednak zwykle zajmują sporo czasu i potrzeba do nich mnóstwa składników. Zawsze gotuję po swojemu - tak, żeby było szybko i równocześnie smacznie. Mam więc dzisiaj dla Was dwa przepisy, które ostatnio robią furorę u nas w domu.


Na początek pyszna zupka krem, która - podawana z serowymi grzankami - zniknęła w całości zanim zdążyłam w ogóle zrobić jej zdjęcie. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby została na drugi dzień. Dzięki pięknemu, żółtemu kolorowi można podać ją dzieciom, które nie przepadają za warzywami, a szczególnie tymi w kolorze zielonym. Do jedzenia na pewno zachęcą je tościki, które również robi się błyskawicznie, a znikają z talerza równie szybko, co zupa. 

Składniki: 
  • pół kilo cukinii (1,5-2 sztuki)
  • 2 pomidory
  • 500 ml bulionu drobiowego (może być z kostki rosołowej 😄)
  • ząbek czosnku
  • cebula
  • łyżka oliwy
  • łyżka masła
  • pół łyżeczki kurkumy
  • pół łyżeczki słodkiej papryki
  • szczypta ostrej papryki
  • pół szklanki śmietanki 30% 
  • bazylia
  • sól
  • pieprz
  • chleb tostowy 
  • ser żółty w plastrach
Przygotowanie: 
  • W szerokim garnku na oliwie i odrobinie masła podsmażyć pokrojoną w kostkę cebulę i drobno skrojony czosnek. Dodajemy cukinię pokrojoną w kostkę i smażyć, mieszając, kilka minut. 
  • Sparzone wcześniej pomidory obieramy ze skórki i kroimy w kostkę, po czym dodajemy je do garnka z cukinią. 
  • Doprawić solą, pieprzem, kurkumą, paprykami w proszku i gotować kilka minut, raz na jakiś czas mieszając.
  • Dodajemy gorący bulion, zagotować. Przykryć i gotować kilkanaście minut.
  • W tym czasie rozgrzać piekarnik do 170 stopni, blaszkę wyłożyć folią aluminiową. Kilka kromek chleba tostowego posmarować masłem i przykryć serem. Przekroić je na pół i wsadzić do piekarnika, aż się zarumienią i staną się chrupkie.
  • Na sam koniec dodać śmietankę i dobrze wymieszać. Dodać bazylii wedle upodobania. U nas zawsze dodaję dużo, bo M. bardzo lubi zioła. 
  • Zdjąć z ognia i dokładnie zblendować, po czym jeszcze chwilę podgotować, żeby zgęstniała w takim stopniu, jakiego oczekujemy. Gdy jest za gęsta dodać odrobinę bulionu.
  • Podawać z dobrze wypieczonymi grzankami - można wrzucić je bezpośrednio do talerza. 😁


Dzisiaj naszła mnie ochota na kurczaka, a wiadomo, że w ciąży należy swoje zachcianki spełniać. Mój wzrok ponownie padł na zapas cukinii i już wiedziałam, co zaserwować sobie, narzeczonemu i jego tacie na obiad. Uwielbiam makaron z różnymi dodatkami, więc od razu wyciągnęłam go z szafki. Podawać można również z ryżem, jednak u nas to odpada - nie ma tutaj fanów. To bardzo szybki obiad i równocześnie przepyszny. Gwarantuję, że szybko zniknie z talerzy.

Składniki:
  • makaron
  • łyżka oliwy/oleju
  • cukinia (półtora, dwie)
  • pół kilo piersi z kurczaka
  • cebula
  • śmietanka 30%
  • ser żółty w kawałku (opcjonalnie)
  • papryka słodka
  • papryka ostra
  • ziołowa przyprawa do kurczaka
  • sól
  • pieprz
Przygotowanie: 
  • Pierś z kurczaka myjemy, oczyszczamy i kroimy w drobną kostkę. Podobnie cukinie.
  • Na oliwie/oleju podsmażamy pokrojoną w kostkę cebulę. Dodajemy mięso i przyprawiamy je do smaku. Gdy będzie już dobrze obsmażone z każdej strony dodajemy cukinię. 
  • Przykrywamy i czekamy, aż cukinia będzie miękka. W tym czasie gotujemy makaron. 
  • Gdy cukinia zmięknie dodajemy śmietankę. Ilość zależy od tego, jak bardzo chcemy gęsty i śmietanowy sos chcemy uzyskać. W moim przypadku dodaję około połowy szklanki.
  • Jeśli lubicie ser żółty polecam skroić kawałek w kostkę i dorzucić do garnka. Można poczekać aż całkiem się rozpuści, lub podawać z lekko podtopionym - taką wersję preferujemy. 😄
  • Podawać z makaronem.

Jak widzicie oba przepisy są bardzo proste i szybkie. Nie można nic w nich zepsuć, zawsze wyjdą i można je dowolnie modyfikować, w zależności od swoich potrzeb. A Wy lubicie cukinię? Jak ją najczęściej przyrządzacie? 😄

sierpnia 11, 2018

DEPRESJA I INNE MAGICZNE SZTUCZKI // SABRINA BENAIM

DEPRESJA I INNE MAGICZNE SZTUCZKI // SABRINA BENAIM

sierpnia 11, 2018

DEPRESJA I INNE MAGICZNE SZTUCZKI // SABRINA BENAIM

Czasami lubię chwycić za wiersze, szczególnie te Bukowskiego, bo poruszają one kwestie, które wywołują we mnie dużą dawkę emocji. Zwykle wybieram te, z którymi się utożsamiam i takie, które z łatwością do mnie trafią. Właśnie to sprawiło, że sięgnęłam po Depresję i inne magiczne sztuczki. Zawsze miałam sporą tendencję do pesymizmu i depresyjnych zachowań - co, jak już teraz wiem, wynikało z niedoczynności tarczycy - dlatego miałam naprawdę spore oczekiwania do tej cieniutkiej książeczki. Nigdy wcześniej nie słyszałam o autorce, chociaż to ponoć bardzo popularna kanadyjska poetka. Okładka też przyciągnęła mój wzrok - bardzo zwracam uwagę na wizualne bodźce, także nie miałam wątpliwości, że ten zbiór przeczytam od razu, gdy tylko trafi w moje ręce.

Tematyka tej książki nie jest tajemnicą. Sabrina Benaim od razu informuje nas, o czym zamierza pisać i jakie emocje w Depresji zawarła. Decydując się na pisanie o tej chorobie trafiła do wielu ludzi, którzy nie potrafili poradzić sobie ze sobą i dzięki temu zrobiła coś dobrego. Poezji nie powinno się oceniać, bo to zwerbalizowane uczucia, jednak mnie autorka nie przekonała. Jej twórczość nie ma reguły, ale za to jest w bardzo oryginalnej formie, dlatego czyta się ją błyskawicznie, przez co za dużo nie wyniosłam z lektury Depresji i innych magicznych sztuczek. Odniosłam wrażenie, że większość z tego, co tutaj wydrukowano, to jedynie puste słowa. Ciężko jest wyrazić siebie poprzez poezję i nie do końca udało się to Sabrinie Benaim. 

kiedy mówię, że płakałam, mam na myśli, że nauczyłam chmury płakać za mnie, czaisz?

Czytelnik, który nie cierpi na depresję, będzie mógł w jakiś pokrętny sposób wejść do głowy człowieka, który jest na tę chorobę chory, ale równocześnie nie będzie dużo bardziej świadomy tego, co taka osoba czuje. Być może ten współczesny język autorki tylko mnie raził w oczy, acz nie potrafiłam przez to odnaleźć się w jej twórczości. Utarło się, że poezja powinna być głęboka, pełna wyświechtanych frazesów. Nie mogę powiedzieć, że się z tym zgadzam - jako fanka Charlesa Bukowskiego - ale równocześnie niektóre tematy tego potrzebują, tej powagi, wyważonych słów. Może dlatego Sabrina Benaim trafiła do ludzi z tendencją do depresji - powiedziała wszystko to, co oni mogliby chcieć powiedzieć w sposób przystępny i zrozumiały, jednak nie dla mnie. Zabrakło mi tu takiej samoświadomości tego, co się pisze. To nie jest łatwy temat, który można potraktować po łebkach, jak coś całkowicie normalnego. Bo - nie bójmy się tego powiedzieć - depresja jest chorobą. Chorobą, z którą powinno się walczyć, a nie ją akceptować w samym sobie. 

Niektóre z wierszy podobały mi się mocniej, inne mniej. Najmocniej w pamięci został mi ten, w którym podmiot liryczny - prawdopodobnie sama autorka - tłumaczy swoją depresję mamie. Wyjaśnia jej, jak widzi świat. Dobrze pamiętam czasy, gdy czułam się podobnie i pewnie z tego powodu ten utwór najmocniej do mnie trafił. Przedstawiony jako rozmowa sprawia, że można odnaleźć się albo w córce, albo w matce. Jeszcze rok temu zapewne pochłonęłabym cały ten zbiorek na raz ciesząc się, że ktoś na świecie czuje się podobnie, jednak teraz stanęłam murem nie za osobą chorą, ale całkiem zdrową. Depresja to nie jest wybór i zawsze kiedy myślę o niej to w głowie pojawia mi się obraz Roberta Enke i książka Życie wypuszczone z rąk. Dobrze pamiętam, jak bardzo spłakałam się podczas lektury tej biografii i każdy, kto chociaż raz miał myśli samobójcze, powinien po nią sięgnąć. Nie znalazłam jeszcze niczego, co tak mocno by mnie poruszyło i sprawiło, że zaczęłam doceniać to, co mam i bardziej myślę o innych, niż o sobie.

zbroja jest dla kobiet, które mają coś do stracenia

Sporo kwestii raziło mnie w Depresji i innych magicznych sztuczkach, przez co moja opinia wygląda tak, jak wygląda. Denerwujące było choćby zastępowanie literki i symbolem &. Przez całe dziewięćdziesiąt stron miałam ochotę odnaleźć autorkę i poprosić ją, by przestała być oryginalna w kwestiach, które wcale nie są potrzebne, a wręcz przeciwnie. Nie mogę odradzić Wam lektury, gdyż poezja ma to do siebie, że do każdego trafia inaczej i o wszystkim trzeba przekonać się na własnej skórze, jednak ja Sabriny Beanim będę unikać. Chociaż nie pochwala depresji nie neguje jej też w sposób wystarczający, a przecież choroby mają to do siebie, że najchętniej człowiek by się ich pozbył. Rozumiem, że mając depresję ciężko jest myśleć o życiu bez niej, jednak autorka powinna być świadoma tego, jaki wpływ będzie miała na czytelników i spróbować w ten sposób im pomóc podnieść się i znowu zacząć żyć. 

Ogólna ocena: 05/10 (przeciętna)

732 // Depresja i inne magiczne sztuczki // Sabrina Benaim // Depression & Other Magic Tricks // Anna Arno // 13 czerwca 2018 // 90 stron // Wydawnictwo Literackie // 29,90 zł

Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu!

sierpnia 06, 2018

DZIEWCZYNA Z DZIELNICY CUDÓW + AKUSZER BOGÓW + DIABELSKI MŁYN // ANETA JADOWSKA

DZIEWCZYNA Z DZIELNICY CUDÓW + AKUSZER BOGÓW + DIABELSKI MŁYN // ANETA JADOWSKA

sierpnia 06, 2018

DZIEWCZYNA Z DZIELNICY CUDÓW + AKUSZER BOGÓW + DIABELSKI MŁYN // ANETA JADOWSKA

Kiedy prawie rok temu przeczytałam dwa pierwsze tomy Szamańskiej serii naprawdę zakochałam się w stylu pisania Anety Jadowskiej. Jest ona jedną z tych polskich autorek, które po prostu trzeba poznać, bo poziomem dorównują tym zagranicznym, które większość czytelników wychwala pod niebiosa. Powiedziałabym nawet, że stawiałabym ją wyżej - jest lepsza, bo nasza własna. Polska. Nie spodziewałam się, że tyle czasu minie od momentu pierwszego spotkania z Jadowską, jednak kiedy przypomniałam sobie o jej istnieniu od razu postanowiłam zapoznać się z całą serią. Padło na Cykl o Nikicie, gdyż właśnie na rynku pojawił się trzeci tom, więc w tym momencie - nareszcie! - jestem na bieżąco.

Nikita nie miała łatwego życia. Już od małego dziecka zmuszona była walczyć o przetrwanie i uważać na każdym kroku, gdyż jej matka nie odnalazła w sobie uczuć i radości z macierzyństwa, tylko razem z nią uciekała przed ojcem dziewczyny. Ojcem, który w końcu ją dopadł, co obudziło w niej to, co siedzi także w nim. Nie jest łatwo być berserkiem, a kiedy ma się geny szaleńca ciężko utrzymać bestię na smyczy. Nikita za wszelką cenę próbuje zachować w tajemnicy to, kim jest, co nie jest trudne, gdy ufa się tylko trzem osobom, a nikt inny nawet się nie domyśla. Mimo niechęci do matki i Zakonu działa na ich zlecenie, jednak bierze też inne sprawy i najczęściej ma styczność właśnie z nimi...

Kiedy po raz pierwszy stykamy się z tą bohaterką od razu przychodzi na myśl Kate Daniels. Już na samym początku Dziewczyny z Dzielnicy Cudów uderzyło mnie, że obie te postaci są do siebie bardzo podobne, że praktycznie identyczne. Już sam ich charakter, podejście do życia, a nawet miejsce, w którym przyszło im żyć, mają ze sobą coś wspólnego. Z czasem dostrzegłam jednak różnice, dzięki którym przestało mnie to kłuć w oczy i zapomniałam, że seria Ilony Anderws przeszła mi w ogóle przez myśl. Nikity nie da się nie lubić, chociaż pełno w książkowych światach takich jak ona. Zawsze miło potowarzyszyć dziewczynie, która potrafi sama się obronić i skopać tyłek każdemu, kto zagrozi jej życiu. A zagrożeń w jej otoczeniu jest mnóstwo. W końcu nie każdy musi bronić się przed własnymi rodzicami, dla których myśl o martwej Nikicie jest czymś całkiem przyjemnym.

Słabe istoty pozorują na silniejsze. Tylko te silne mogą sobie pozwolić na udawanie słabości.*

Mamy tutaj też postać Robina, mężczyzny, którego towarzystwo tolerować musi Nikita. Znana jest ona z utylizacji wszelakich partnerów, podsuwanych jej przez Zakon, jednak w tym mężczyźnie jest coś takiego, co nie pozwala jej zwyczajnie się go pozbyć. Chociaż w wyobraźni autorki przypomina on typowego wikinga, to ja wyobrażałam go sobie w całkiem inny sposób. Kiedy już pozna się go lepiej od razu trafia na listę ulubionych postaci z Cyklu o Nikicie. Nie przypomina żadnego bohatera, z którym miałabym kiedykolwiek styczność. Jest miły, wesoły, a przy tym tajemniczy i potrafi walczyć. Mieszanka naprawdę wybuchowa. I jeśli spodziewacie się tu romansu - bo przecież przeciwieństwa się przyciągają - to musicie wiedzieć jedno. Nikita wcale nie gustuje w mężczyznach. W takich wypadkach przyjaźń damsko-męska jest jak najbardziej możliwa.

Dziewczyna z Dzielnicy Cudów wciąga, chociaż nie na tyle, na ile bym chciała. Poszukiwanie porwanej - nazwijmy rzecz po imieniu - prostytutki nie było sprawą, która by mnie interesowała. Skupiałam się bardziej na Nikicie, jej życiu wewnętrznym i tym, co przeżyła. Bo jej przeszłość poznajemy powoli, a to coś bardzo intrygującego. Co się stało, że mała dziewczynka wyrosła na kogoś takiego? Jak wielką traumę musiała przejść, jak ciężki był jej każdy dzień? To wszystko mogłoby wzbudzić współczucie, acz ona tego nie potrzebuje. Silnie dźwiga brzemię, którego wcale nie powinna nosić. Spokojnie mogłaby robić za dobry wzór dla współczesnych kobiet - jeśli odejmiemy od tego częste morderstwa i głęboki brak zaufania.

Nie bawmy się w bogów. Oni bawią się nami wystarczająco.**

Gdy skończyłam tom pierwszy od razu zabrałam się za Akuszera bogów i to tę część mogę nazwać moją ulubioną. Wprowadzenie mitologii nordyckiej w rzeczywistość Nikity była bardzo dobrym pomysłem i pochłonęłam ten tom w dwie godziny, nie odkładając go ani na chwilę. A musicie wiedzieć, że jak się jest w ciąży i chodzi do łazienki co piętnaście minut to było to dużym wyzwaniem. Rozwój bohaterów tutaj bardzo rzuca się w oczy i czytelnik przywiązuje się do nich coraz mocniej. Kiedy po lekturze Dziewczyny z Dzielnicy Cudów zna się już świat i to, jak on funkcjonuje i jakie ma zasady, to powrót do niego jest bardzo miły, chociaż zarówno Wars jak i Sawa to miejsca nieprzyjazne, w których trzeba umieć żyć.

Kiedy bohaterowie opuszczają granice tych miast i zaczynają zagłębiać się w świat jest jeszcze ciekawiej. Równowaga, jaka jest między miastami alternatywnymi, a tymi rzeczywistymi zwaliła mnie z nóg. Przyznam, że gdybym miała wybór wolałabym nie wiedzieć o tych wszystkich magicznych stworzeniach żyjących na granicy i nigdy nie stanąć na drodze magicznej czkawce, która potrafi zamienić w potwora każdego, kto nie ukryje się przed nią za specjalnymi zabezpieczeniami. Chociaż nie przepadam za mieszaniem techniki z magią w tym przypadku - o dziwo - w ogóle mi to nie przeszkadzało, tak subtelna jest ta mieszanka. Warto sięgnąć po Cykl o Nikicie już tylko dla tej rzeczywistości, w której ona i Robin się poruszają. Jest tutaj tyle magii, że każdy znajdzie swojego ulubieńca, czy to dzieci rysie, czy nordyckich bogów, którzy żyją ze sobą podobnie jak ci na Olimpie. 

Nie da się być ateistą, kiedy spotykasz bogów, a oni brużdżą ci w życiu, ale też nie bardzo da się ich czcić, kiedy widzisz, jakimi są dupkami.***

Po przeczytaniu Akuszera bogów rzuciłam się od razu na Diabelski młyn. Po prostu MUSIAŁAM wiedzieć, co będzie dalej z życiem Nikity i Robina. Szybko dostrzegłam, że mamy tutaj klimat rodem z Alicji w Krainie Czarów, łącznie z Szalonym Kapelusznikiem i całą resztą. Fabularnie tom trzeci nie bije na głowę drugiego, jednak również podobał mi się niesamowicie mocno. Maraton z tym cyklem był doskonałym pomysłem i dzięki temu mogłam wciągnąć się w cały ten pokręcony świat, polubić bohaterów, zrozumieć ich potrzeby. Spędziłam z nimi dwa dni i żałuję, że poszło mi z lekturą tak sprawnie. 

Postaci, które się pojawiły w Diabelskim młynie trafiły na listę moich ulubieńców. Spędzanie czasu z CK było świetną przygodą i jedyne, co trochę mi się w tej części nie podobało, to zbyt duża dawka wątków. Aneta Jadowska rozwinęła jeden, resztę - w tym ten, jak mi się wydawało, główny - potraktowała bardzo po łebkach. Spokojnie udałoby się rozbić to na dwie części, co pewnie wyszłoby wszystkim na dobre. Mimo to bardzo żałuję, że na kontynuację na pewno przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać, bo zżyłam się z Nikitą, Robinem i - najbardziej - jej berserkiem tak mocno, że już za nimi tęsknię. Kusi mnie teraz Heksalogia o Wiedźmie, ale równocześnie wcale nie mam ochoty na tyle tomów ze słynną Dorą Wilk. Kiedy wezmę pod uwagę to, co do tej pory o niej słyszałam, wcale nie mam ochoty jej poznawać lepiej. Poczekam na kolejną część Cyklu o Nikicie oraz na kontynuację Szamańskiej serii. Jadowska trafiła na listę moich ulubionych pisarek i szybko z niej nie zniknie.

*Dziewczyna z Dzielnicy Cudów
**Akuszer bogów
***Diabelski młyn 

Ogólna ocena*: 07/10 (bardzo dobra)
Ogólna ocena**: 08/10 (rewelacyjna)
Ogólna ocena***: 08/10 (rewelacyjna)

731 // Dziewczyna z Dzielnicy Cudów // Aneta Jadowska // Cykl o Nikicie // tom 1 // 14 września 2016 // 320 stron // Wydawnictwo SQN // 36,90 zł

731 // Akuszer bogów // Aneta Jadowska // Cykl o Nikicie // tom 2 // 15 lutego 2017 // 384 strony // Wydawnictwo SQN // 36,90 zł

731 // Diabelski młyn // Aneta Jadowska // Cykl o Nikicie // tom 3 // 01 sierpnia 2018 // 400 stron // Wydawnictwo SQN // 37,00 zł 

Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu SQN!

sierpnia 03, 2018

GŁOSZĄCA KRES // JAY KRISTOFF

GŁOSZĄCA KRES // JAY KRISTOFF

sierpnia 03, 2018

GŁOSZĄCA KRES // JAY KRISTOFF

Lekko ponad tydzień temu, kiedy opowiadałam Wam, że krótko po Bratobójcy mam zamiar zabrać się za Głoszącą kres trochę sama sobie nie wierzyłam. Chęci chęciami, ale wszyscy wiemy, jak to z nimi jest. Sama jestem zaskoczona, że naprawdę udało mi się po tę cegiełkę chwycić i tak szybko ją przeczytać. Co więcej jestem naprawdę zakochana w tym, jak Jay Kristoff tę trylogię zakończył, chociaż złamał mi serce w tylu miejscach, że powinnam go pozwać za narażanie życia mojego i nienarodzonego dziecka, które już połowę dziewięciu miesięcy we mnie siedzi. Słyszałam tysiące opinii, że Wojna Lotosowa to jedna z serii, które na zawsze zostają w człowieku, od których nie można się oderwać. Do tej chwili nie mogłam się z tym zgodzić. Dwa pierwsze tomy były dobre, acz zawiodły mnie, bo nie tego od nich oczekiwałam. Teraz Głosząca kres okazała się być w stu procentach taka, jaka powinna być i jak powinno wyglądać zakończenie cyklu.

Rebelia Kage jest zagrożona nie tylko ze względu na najgroźniejszą broń, jaką kiedykolwiek stworzyła Gildia, czyli Miażdżyciela. Kage trawią wewnętrzne konflikty, którym nie sposób jest sprostać, gdyż wynikają z chęci zemsty i uprzedzeń. Yukiko nie czuje się na siłach, by ratować cały kraj - szczególnie po zdradzie Kina - jednak walczyć musi nie tylko o swoje życie, ale również o te dwa, które z dnia na dzień rosną coraz bardziej wewnątrz niej. Buruu stara się zadbać o ich bezpieczeństwo, ale co, gdy trzeba poświęcić za dużo?

Zaczynając czytanie Głoszącej kres dużo oczekiwałam od autora. Ciężko jest zakończyć w sposób spektakularny a zarazem wystarczający tak dużo wątków. Wiele razy spotkałam się z książkami, w których ich twórcy temu zadaniu nie podołali. Tym razem - chociaż Kristoff złamał mi serce - ta końcówka jest jak najbardziej wynikająca z przebiegu wszystkich części i satysfakcjonująca. Nie ma wojny bez ofiar, a dość już mam opowieści, w których główni bohaterowie mają na stałe przyczepioną łatkę osoby nieśmiertelnej. W Wojnie Lotosowej autor złamał ten schemat. W tej bitwie cierpią wszyscy, nikt nie wyjdzie z niej bez blizn.

Ludzie niczego nie uczą się z historii. A przynajmniej nie ci, którzy się liczą.

Yukiko w tej części staje się powoli osobą dorosłą, jednak jej podejście do życia jest bardzo specyficzne, przez co nawet teraz nie wiem co mam o niej myśleć. Jej chęć do poświęceń jest wręcz niezdrowa. Chyba jeszcze nigdy nie spotkałam bohatera, który by z taką chęcią szedł na śmierć - co dziwniejsze nie sam - usprawiedliwiając się dobrem setek tysięcy. Brakowało mi tutaj instynktu macierzyńskiego, jakiejś potrzeby chronienia potomstwa, którą mieli wszyscy dookoła, tylko nie ona. Chociaż jestem w stanie zrozumieć, że ta ciąża nie była planowana, ojciec dziecka powinien ginąć w męczarniach, to i tak jakieś uczucia powinny w Yukiko zakiełkować, a ona bez większych zahamowań planowała śmierć i swoją i dzieci. Najbardziej lubiłam jednak momenty, w których towarzyszyliśmy jej, gdyż ona równa się Buruu, a ich relacja - choć mocno zmoralizowana - podobała mi się najbardziej.

Inni bohaterowie też przechodzą swoiste zmiany, co jest najbardziej zauważalne w przypadku Hany. Jej losy interesowały mnie nawet troszkę mocniej niż te Yukiko, bo ona jest postacią zdecydowanie logiczniejszą i potrafi podejmować dobre decyzje, nie kierując się tylko myślami jak umrę to wszystkich uratuję. Jest to jedna z moich ulubionych postaci Wojny Lotosowej i cieszy mnie to, jak dla niej skończyła się ta historia. Autor nie trzymał jej pod kloszem i naprawdę dużo straciła, a mimo to została silna, przez co jest dla mnie pewnego rodzaju wzorcem do naśladowania. Zawsze można znaleźć coś, co podtrzyma nas na duchu i nie pozwoli utonąć. 

OPOWIEŚCI NIE SĄ DO KOŃCA PRAWDZIWE. NIE SĄ DO KOŃCA SPRAWIEDLIWE. 

Cieszę się, że Jay Kristoff skupił się tutaj na arashitorach i przeszłości Buruu, która mnie bardzo nurtowała po przeczytaniu Bratobójcy. Kiedy dowiadujemy się o nich więcej wszystko nabiera sensu i na bohaterów patrzy się już zupełnie inaczej. To, co przeszły tygrysy gromu i co musiały znosić bolało mnie i przypiekało żywym ogniem. Autor nikogo nie oszczędza, ale tym stworzeniom dał mocno w kość, na co każdy empatyczny człowiek zareaguje pełnym oburzeniem. Buruu jak i pozostałe tygrysy to wspaniałe istoty i to dla nich w pewnym momencie czytałam ten cykl. Kiedy śledziłam rozmowy Yukiko czy innych z arashitorami nie podobał mi się tylko fakt, że Kristoff w ich myśli wplatał same przesłania i pouczenia dla ludzi, co wydawało mi się bardzo nieprawdopodobne i zwyczajnie nie na miejscu.

Mitologia japońska w tym tomie osiąga prawdziwe apogeum. Podobnie jak technologia. Wciąż nie mogę zrozumieć, jak autor wpadł na pomysł połączenia tych dwóch kwestii, ale wyszło mu to całkiem dobrze. Nie niesamowicie - mimo wszystko wciąż nie przepadam za fantasy tego typu, jednak w Głoszącej kres jestem zakochana tak mocno, jak się tylko da. Czego - po przeczytaniu Tancerzy burzy - ani trochę się nie spodziewałam. Pełno tutaj zwrotów akcji, walk, śmierci. Łzy podczas lektury leją się z człowieka strumieniami, a serce będzie na pewno bolało mnie jeszcze bardzo długo. Wychodzi na to, że musiałam przebrnąć przez dwa pierwsze tomy, żeby zachwycić się zakończeniem tej trylogii. No i to tysięczny wpis na tym blogu...

Ogólna ocena: 10/10 (arcydzieło)

730 // Głosząca kres // Jay Kristoff // Endsinger // Jakub Radzimiński // Wojna Lotosowa // tom 3 // 6 czerwca 2018 // 682 strony // Wydawnictwo Uroboros // 49,99 zł

Za możliwość przeczytania dziękuję Grupie Wydawniczej Foksal!

sierpnia 01, 2018

SIERPIEŃ 2018 // ZAPOWIEDZI

SIERPIEŃ 2018 // ZAPOWIEDZI

sierpnia 01, 2018

SIERPIEŃ 2018 // ZAPOWIEDZI

Praktycznie cały lipiec padał deszcz, więc mam cichą nadzieję, że w sierpniu będzie inaczej. Czeka mnie spora dawka badań, jak to w połowie ciąży, więc nie uśmiecha mi się brnięcie do szpitala w ulewie, gdzie świata nie widać. W poprzednim miesiącu udało mi się przeczytać wszystko, co zalegało mi na półkach do recenzji, więc biorąc pod uwagę, jak mało zapowiedzi interesuje mnie w sierpniu, będę mogła czytać książki, które od lat stoją mi na półkach i czekają na swoją kolej. Naprawdę dziwne uczucie, taka wolność. Problem jest taki, że nie mam pojęcia, na co się właściwie zdecydować... Macie jakieś propozycje? 

WYDAWNICTWO MAG

„Ocean na końcu drogi” Neila Gaimana to baśń, której autor na nowo stworzył kanon współczesnej fantastyki: poetyckiej i poruszającej, a jednocześnie przerażającej. Owoc geniuszu narracyjnego Gaimana widać także we wcześniejszych jego powieściach: „Amerykańscy bogowie” i „Nigdziebadź”.




Premiera: sierpień 2018

WYDAWNICTWO SQN

Wszystkie ścieżki prowadzą do Archiwum. Czy któraś wiedzie z powrotem do domu? Robin nie pamięta swojej przeszłości, ale Nikita znalazła sposób, by to zmienić. Nie będzie to proste, ale czy coś w ich życiu takie jest? Nikita i Robin ruszają w niebezpieczną podróż przez Bezdroża, by dotrzeć do źródeł tajemnicy – miejsca, które skrywa wszystkie sekrety Zakonu Cieni. By się tam znaleźć, potrzebują pomocy Cygańskiego Księcia i jego taboru, bo tylko magia Niespokojnych pozwoli im przeżyć zetknięcie z mroczną magią Bezdroży i Rubieży. W zamian muszą pomóc taborowi uruchomić Lunapark i ożywić niesamowity Diabelski Młyn.
Premiera: 01 sierpnia 2018

WYDAWNICTWO FABRYKA SŁÓW

Kate Daniels opuszcza Zakon Rycerzy Miłosiernej Pomocy, ale wciąż siedzi po uszy w paranormalnych problemach. A raczej będzie, jeśli przekona kogoś, aby ją zatrudnił. Rozkręcenie własnej działalności jest trudniejsze, niż myślała. Dodatkowo Zakon szarga jej dobre imię, a wielu potencjalnych zleceniodawców boi się narazić Władcy Bestii, który jest towarzyszem Kate.

Kiedy więc najpotężniejszy w Atlancie Pan Umarłych prosi o pomoc, dziewczyna natychmiast chwyta okazję, aby zarobić.

Premiera: sierpień 2018

WYDAWNICTWO ZYSK

Kazan – mieszaniec psa rasy husky z wilkiem – oraz jego towarzyszka Szara Wilczyca przemierzają lasy i pustkowia Alaski, szukając schronienia i pożywienia oraz opiekując się sobą nawzajem. W surowym klimacie Ameryki Północnej czeka ich wiele niebezpieczeństw oraz wyzwań. Przyroda i cywilizacja pełne są wrogów, ale także niespodziewanych przyjaciół. Powieść Curwooda to historia wielkiej miłości, która zawsze zwycięża – w konfrontacji z człowiekiem, ze zwierzętami oraz z naturą.

Premiera: 27 sierpnia 2018
Copyright © Nasze życie ♥ , Blogger