grudnia 21, 2018

DOM NA GÓRZE // ALI STANDISH 🌳🐻

DOM NA GÓRZE // ALI STANDISH 🌳🐻

grudnia 21, 2018

DOM NA GÓRZE // ALI STANDISH 🌳🐻

Kolejna książka w biblioteczce Leona zaintrygowała mnie orientalną tematyką i niecodzienną okładką. Skojarzyła mi się od razu z Księgą Dżungli, którą kiedyś bardzo lubiłam, więc uznałam, że Ali Standish na pewno reprezentuje swoją książeczką coś, co warto przekazać każdemu dziecku. 

Wioska, w której mieszka Yasmeen znajduje się blisko dżungli. Inni mieszkańcy bardzo boją się tego, co może czaić się w dziczy i uważają, że to właśnie tam jest źródło wszelkiego zła. Dziewczynka jednak od samego początku interesuje się tym, co można tam odnaleźć, a ludność jest bardzo zaniepokojona tymi zainteresowaniami. Gdy Yasmeen znajduje w lesie małego niedźwiadka wie, że nie może zabrać go do domu. Ludzie ze strachu by go zabili. Dziewczynka więc często wymyka się i karmi Gwiazdka. Kiedy rusza budowa wielkiego muru Yasmeen wie, że niedługo nie będzie mogła odwiedzać swojego przyjaciela, więc postanawia opuścić razem z nim wioskę i poszukać dla nich idealnego miejsca na ziemi. 

Skąd można wiedzieć, że czegoś nie warto zobaczyć, skoro nigdy się tego nie widziało?

Z racji tego, że jest to książka dla dzieci nie mamy tutaj zbytniego wprowadzenia w historię Yasmeen. Nie znamy jej przeszłości, nie poznajemy zbyt wielu szczegółów z życia mieszkańców wioski. Wiemy o nich podstawowe minimum i jestem pewna, że maluchom to w zupełności wystarczy. Dla mnie jednak sytuacja społeczna odgrywa tutaj ważną rolę w fabule i powinna być trochę bardziej przybliżona. Nie będę jednak czepiać się tej kwestii, bo nie ja jestem docelowym odbiorcą Domu na górze i staram się patrzeć na tę historię oczami dziecka.

Poruszana tutaj jest ważna kwestia tolerancji, dlatego uważam, że jest to naprawdę ważna pozycja i często będziemy po nią sięgać z Leonem. Myślę, że już dwu-trzy letnie dziecko będzie zadowolone z lektury, a z czasem zauważy coraz więcej przesłań ukrytych tutaj. Myśl, że każdy ma swoje miejsce w świecie tylko musi go poszukać jest naprawdę bardzo pozytywna i może być bardzo krzepiąca dla malucha, ale nie tylko. Przyjaźń ze zwierzętami również została tutaj ukazana w dobry sposób i dziecko wychowane na Domu na górze na pewno w przyszłości nie uzna, że zwierzęta nie mają uczuć i można je krzywdzić. 

Czasem ludzie boją się czegoś tylko dlatego, że jeszcze tego nie rozumieją. 

Ilustracje są cudowne. Dawno już nie widziałam takich pięknych. Jedynym minusem wydania, którego się dopatrzyłam, jest ciemnogranatowy tekst na całkowicie czarnych stronach, który jest prawie zupełnie nieczytelny. Dziecko, które dopiero uczy się czytać lub nie robi tego zbyt sprawnie może mieć problemy z odszyfrowaniem tekstu. Myślę jednak, że rodzic poradzi sobie doskonale, a jest to tylko kolejny powód, by po Dom na górze sięgnąć razem ze swoją pociechą i nie zostawiać dzieci z trudnymi tematami.

Ogólna ocena: 08/10 (rewelacyjna)

779 // Dom na górze // Ali Standish // The Climbers // Iwona Michałkowska-Gabrych // 15 października 2018 // 96 stron // Wydawnictwo Wilga // 24,99 zł

Za możliwość przeczytania dziękuję grupie wydawniczej Foksal!

Kilka słów o czytaniu z dziećmi 👇


Cześć, cześć. Odliczamy już do wizyty na porodówce. I wiecie co? Już sama nie wiem, czy się tak okropnie boję, czy po prostu chcę, by już go wyjęli i żebym mogła ograniczyć wizyty w kibelku. 😅 ————————————————— Do leonowej biblioteczki dołączyły dwie nowości. Zarówno Wielki dzień Małej Króliczki jak i Dom na górze to cudownie wydane książeczki. Ciężko stwierdzić w jakim wieku powinni być odbiorcy, jednak ja planuję włączyć je dosyć szybko do wieczornego rytuału czytania. Nigdy nie jest za wcześnie na naukę tolerancji i tego, że trzeba pomagać innym. 😊 Ilustracje są tak cudowne, że zainteresują każdego małego czytelnika. Nie mogłam się od nich oderwać. 🥰 ————————————————— #waitingforbaby #38weekspregnant #38tc #jestemwciazy #jestembojestes #9monthspregnant #rodzewgrudniu #rodzew2018 #babyiscoming #christmasiscoming #meandson #babyboy #itsaboy #lovemyson #lovemyfamily #brzuchatka #instamama #instamatka #bookstagram #bookstagrampl #bookforkids #beautybook #waitingforbabyboy #pregnantandperfect #pregnantandsexy #synekmamusi #newbook #bookhaul #forkids #babyroom
Post udostępniony przez Karolina & Luna 🐱 (@_kyou_)

grudnia 19, 2018

WIELKI DZIEŃ MAŁEJ KRÓLICZKI // SWAPNA HADDOW 🥕

WIELKI DZIEŃ MAŁEJ KRÓLICZKI // SWAPNA HADDOW 🥕

grudnia 19, 2018

WIELKI DZIEŃ MAŁEJ KRÓLICZKI // SWAPNA HADDOW 🥕

Budując biblioteczkę dla mojego synka zawsze książki testuję najpierw na sobie. Wiem, że odbieram historie w całkiem inny sposób niż dzieci, jednak często gdy jestem niezadowolona z lektury oddaje książeczki innym. Miło wspominam opowieści, które czytałam w dzieciństwie i które tato przynosił dla mnie z biblioteki i chciałabym, by Leon odbierał to w ten sam sposób. Po Wielki dzień Małej Króliczki sięgnęłam bez żadnych większych oczekiwań. Łatwo jest domyślić się morału, który znajdziemy na końcu, jednak nie jest on bardzo podkreślony, przez co młodzi czytelnicy nie poczują się na siłę edukowani.

Mała Króliczka ma bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Ma przyjaciół, rodziców, dziadka. Ten dzień jednak zaczął się dla niej nie za dobrze. Jej przyjaciele są zajęci, więc nie ma z kim spędzić czasu i przykro jej z tego powodu. Dziadek, Wielki Królik, proponuje jej, by razem z nim zajęła się kilkoma sprawami związanymi z ich sąsiadami. Razem wędrują przez las i łąkę, a Mała Króliczka uczy się, że drobne gesty kilku osób mogą naprawdę dużo zmienić w życiu potrzebujących.

Historia sama w sobie jest bardzo banalna i przewidywalna, jednak ciężko oczekiwać od dorosłego czytelnika, że nie przewidzi logicznych następstw wydarzeń, które w Wielkim dniu Małej Króliczki się pojawiają. Dziecko będzie z ciekawością śledzić kroki dwójki bohaterów, chociaż - według mnie - ich przygody są zbyt oczywiste, by po tę książkę sięgało się wielokrotnie. W pewnym momencie czułam się odrobinę znużona tym faktem, co - biorąc pod uwagę objętość - nie powinno nastąpić.

Ogromnym plusem tej książeczki są ilustracje i układ tekstu na stronie. Małe dziecięce oczka na pewno też docenią to, jak pięknie został Wielki dzień Małej Króliczki wydany. Kolory, obrazy. Wszystko zostało wykonane z największą starannością. Dzięki temu ta opowieść o bezinteresownej pomocy nabiera realności i można sobie doskonale wyobrazić każde wydarzenie w prawdziwym świecie, chociaż bohaterami są leśne zwierzątka. Z pewnością razem z Leonem - gdy będzie już na to gotowy - przeczytamy tę historię, jednak nie jestem pewna, czy stanie się jedną z ulubionych i czy często będzie towarzyszyć zasypianiu.

Ogólna ocena: 07/10 (bardzo dobra)

778 // Wielki dzień Małej Króliczki // Swapna Haddow // Little Rabbit's Big Suprise // Ewa Kleszcz // 19 listopada 2018 // 96 stron // Wydawnictwo Wilga // 24,99 zł

Za możliwość przeczytania dziękuję grupie wydawniczej Foksal!

Kilka słów o książce na Instagramie 👇



Cześć, cześć. Odliczamy już do wizyty na porodówce. I wiecie co? Już sama nie wiem, czy się tak okropnie boję, czy po prostu chcę, by już go wyjęli i żebym mogła ograniczyć wizyty w kibelku. 😅 ————————————————— Do leonowej biblioteczki dołączyły dwie nowości. Zarówno Wielki dzień Małej Króliczki jak i Dom na górze to cudownie wydane książeczki. Ciężko stwierdzić w jakim wieku powinni być odbiorcy, jednak ja planuję włączyć je dosyć szybko do wieczornego rytuału czytania. Nigdy nie jest za wcześnie na naukę tolerancji i tego, że trzeba pomagać innym. 😊 Ilustracje są tak cudowne, że zainteresują każdego małego czytelnika. Nie mogłam się od nich oderwać. 🥰 ————————————————— #waitingforbaby #38weekspregnant #38tc #jestemwciazy #jestembojestes #9monthspregnant #rodzewgrudniu #rodzew2018 #babyiscoming #christmasiscoming #meandson #babyboy #itsaboy #lovemyson #lovemyfamily #brzuchatka #instamama #instamatka #bookstagram #bookstagrampl #bookforkids #beautybook #waitingforbabyboy #pregnantandperfect #pregnantandsexy #synekmamusi #newbook #bookhaul #forkids #babyroom
Post udostępniony przez Karolina & Luna 🐱 (@_kyou_)

grudnia 17, 2018

RZEŹNIA NUMER PIĘĆ // KURT VONNEGUT

RZEŹNIA NUMER PIĘĆ // KURT VONNEGUT

grudnia 17, 2018

RZEŹNIA NUMER PIĘĆ // KURT VONNEGUT

Zanim postanowiłam zabrać się za Rzeźnię numer pięć dużo o niej słyszałam. A właściwie - to trzeba sprostować - często słyszałam o tym, że istnieje. Nigdy nikt nie przybliżył mi w żaden sposób fabuły, ani nie podał tematyki. Słysząc ten tytuł uznałam, że mamy tutaj historię wojenną, zapewne dystopijną, rodem z Orwella. Równocześnie myliłam się okrutnie bardzo i prawie wcale. Zapewne jeśli również wcześniej styczności z Vonnegutem nie mieliście i nikt nie pozbawił Was złudzeń pewnie myślicie tak samo. Ale wiecie co? Rzeźnia numer pięć to wojenna opowieść, w której dosyć ważną rolę odgrywają kosmici, a czyta się tę książkę tak, jak Autostopem przez galaktykę - szybko i z wielkim niedowierzaniem. 

Rzeźnia numer pięć zasłynęła jako jedna z najbardziej popularnych książek antywojennych. Sam autor brał udział w bombardowaniu Drezna - co jest głównym tematem powieści - więc dostajemy tutaj sporo wątków typowo autobiograficznych. Równocześnie pełno tutaj innych motywów i wydarzeń, więc ciężko jest niekiedy połapać się co, kiedy i dlaczego. Szczególnie chwile, gdy w Rzeźni numer pięć pojawiają się kosmici bardzo mnie rozbijały i wciąż nie jestem w stanie wymyślić sensownego powodu, dla którego Vonnegut umieścił Tralfamadorczyków w swojej książce. Być może po prostu chciał rozbawić czytelnika mimo masakry, którą tak naprawdę opisuje.

- Będziecie udawać, że byliście mężczyznami, a nie dziećmi, i w filmie będą was grali Frank Sinatra i John Wayne abo któryś z tych wspaniałych, zakochanych w wojnie obleśnych staruchów. I wojna będzie wyglądać tak cudownie, że zapragniemy nowych wojen. A walczyć będą dzieci, jak te na górze. 

Robi to jednak w tak zabawny sposób, że niekiedy ciężko było uwierzyć w to, że nie mam styczności ze zwykłą komedią, która ma po prostu rozbawić czytelnika. Szybko jednak pojawiały się sceny, które sprawiały, że już do śmiechu mi nie było i ten zabieg autora bardzo rozbija człowieka emocjonalnie. Nie można czytać Rzeźni numer pięć i pozostać obojętnym. Jeśli komuś się to udało jest socjopatą i cechuje go okropny brak empatii. 

Jeśli chodzi o postaci żadna nie stała się moją ulubioną. Bohaterowie powieści nie są do lubienia. Ich rola opiera się na przekazaniu czytelnikom pewnych wartości i sprawieniu, żeby uczyli się nie na swoich błędach, tylko na tych już popełnionych. Początkowo dziwił mnie fakt, jak mało zwracam uwagę na Billy'ego, a intryguje mnie wszystko to, co on przeżywa. Rzadko któremu pisarzowi udawało się stworzyć coś tak dobrego za pomocą wydarzeń, a nie postaci. Już pierwsze strony Rzeźni numer pięć zachwycają i zdziwiłam się, gdy mniej więcej w połowie trochę znużyła mnie lektura i musiałam ją przerwać. Szybko jednak wróciłam na dobre, czytelnicze, tory i książkę skończyłam.

Zapomnieliśmy, że wojny toczą dzieci. Kiedy ujrzałem te świeżo ogolone twarze, przeżyłem szok. Mój Boże! - pomyślałem sobie - przecież to istna krucjata dzieci.

To nieprzyzwoite, jak szybko i przyjemnie czyta się to, co napisał Vonnegut. Nie powinno tak być, jeśli weźmie się pod uwagę ogólną tematykę i tragizm. Ginie tutaj bardzo dużo ludzi. Zdarza się. Zdziwiłam się jednak, że żadne z wydarzeń nie wycisnęło ze mnie łez. Jestem bardzo płaczliwa, jeśli chodzi o książki, a nad wszystkim w Rzeźni numer pięć przechodziłam do porządku dziennego szybciej, niż w przypadku innych powieści o wojnie. Zapewne wpłynęło na to przeskakiwanie z jednego nastroju na drugi. W tym autor jest specjalistą. Zdecydowanie sięgnę po jeszcze coś, co napisał, by dowiedzieć się, czy to jego przeżycia w Dreznie czy też ogólny zarys charakteru sprawiły, że ta książka jest tak wyjątkowa.

Wznowienie tej powieści było bardzo dobrą decyzją. Tym razem wydawnictwo pokusiło się o naprawdę piękne wydanie. Już sama obwoluta zachwyca, a to, co znajduje się pod nią, to po prostu niebo dla większości książkoholików. Teraz, kiedy zbliżają się święta, można tę książkę podarować komuś w prezencie i zarówno treść jak i oprawa będą zachwycać bardzo długo.

Ogólna ocena: 08/10 (rewelacyjna)

777 // Rzeźnia numer pięć // Kurt Vonnegut // Slaughterhouse-Five // Lech Jęczmyk, Janusz Jęczmyk // 12 listopada 2018 // 240 stron // Wydawnictwo Zysk // 39,90 zł

Za możliwość przeczytania bardzo dziękuję wydawnictwu Zysk!

Odliczanie do porodu trwa 👇 Tutaj dowiesz się co u nas, gdy nie ma postów na blogu.


6:54 🕕 ————————————————— Chyba czas się szykować na takie nieprzewidziane, gwałtowne pobudki. 😅 ————————————————— W okolicach dziesiątej prawdopodobnie ostatnie już usg. Zobaczymy, czy Leon dużo przybrał na masie i które ciuszki trzeba szykować do szpitala 😂 Te na 50 czy 56 😂 Wiem, że usg przekłamuje i zwykle dzieciak rodzi się większy. Zakładam ten margines błędu. 😂 Ojciec już poinstruowany, z której kupki ubrań ma brać ubranka na wyjście w każdej z możliwych sytuacji. 😂 ————————————————— Na zdjęciu koszula do szpitala numer trzy. Mam nadzieję, że tyle mi wystarczy i nie skończą ubabrane całe we krwi, bo przyznam, że podobają mi się i chciałabym ich nie wyrzucić po wszystkim. 😅 ————————————————— #pregnantphoto #pregnantphotography #39tydzieńciąży #39weekspregnant #jestemwciazy #jestembojestes #mamawdwupaku #brzuchatka #bigbelly #preggo #pregnancy #pregnanttime #pregnantandsexy #rodzewgrudniu #rodzew2018 #waitingforbaby #waitingforbabyboy #leoninside #ralphlauren #hospitaloutfit #sleepwear #babyroom #futuremom #instamama #instamatki #lovemyson #lovemyfamily #9monthspregnant #ceasariansection #cesarskieciecie
Post udostępniony przez Karolina & Luna 🐱 (@_kyou_)

grudnia 12, 2018

🌊 OCEAN NA KOŃCU DROGI // NEIL GAIMAN

🌊 OCEAN NA KOŃCU DROGI // NEIL GAIMAN

grudnia 12, 2018

🌊 OCEAN NA KOŃCU DROGI // NEIL GAIMAN

Po ostatnim zbiorze opowiadań Neila Gaimana byłam trochę sceptycznie nastawiona do jego twórczości, co jest dosyć dziwne, bo większość jego książek przypadała mi do gustu i nie powinnam tak do tego podchodzić. Wiedziałam, że jeśli minie zbyt dużo czasu nie będę mogła zabrać się ponownie za to, co stworzył, więc szybko zdecydowałam się na przeczytanie Oceanu na końcu drogi, czyli najświeższego wznowienia od wydawnictwa MAG. Udało mi się kiedyś upolować za grosze poprzednią edycję, jednak nigdy nie sięgnęłam po nią i cieszę się, że tym razem nie odpuściłam. To jedna z lepszych - o ile nie najlepsza - książka Gaimana, jaką przyszło mi czytać. Wylądowała też na liście najlepszych książek roku 2018. 

Główny bohater Oceanu na końcu drogi ma czterdzieści siedem lat gdy przyjeżdża do swojej rodzinnej miejscowości. Nie ma ochoty spotykać się ze swoją rodziną, więc postanawia odwiedzić miejsca, gdzie spędził dzieciństwo. Odwiedzając farmę Hemsptocków nagle przypomina sobie wydarzenia, których był świadkiem, gdy miał siedem lat. Wszystko zaczyna się w momencie, gdy razem z ojcem odrywa on kradzież samochodu. Pojazd odnajduje się szybciutko, acz na tylnym siedzeniu znajduje się trup. Właśnie to samobójstwo powoduje uwolnienie mocy, które nie zawsze mają dobre intencje. Przed długim, policyjnym przesłuchaniem ratuje go jedenastoletnia Lettie Hempstock zabierając go na swoją rodzinną farmę. To właśnie do niej po pomoc biegnie chłopiec, gdy wszystko zaczyna się komplikować jeszcze bardziej.

W tym właśnie problem z żywymi istotami. Nie trwają zbyt długo.

Główny bohater Oceanu na końcu drogi był mi dość obojętny, jednak myślę, że to celowy zabieg autora. Dlatego też jest on bezimienny. To nie o niego tutaj chodzi, tylko o rodzinę Hemsptocków i ich rolę, jaką pełnią dla ludzkości. Z tego też powodu mimo młodej postaci głównej nie uznałabym, że jest to książka dla dzieci, jak to było w przypadku Koraliny. Tam czytelnik dostawał sporą dawkę grozy, jednak było czuć, że odbiorcą powinien być młodszy czytelnik. Tym razem od początku wyczuwa się atmosferę rodem z Amerykańskich bogów, co odkryłam z przyjemnością. Miło wspominam tamtą lekturę. Odnalezienie trupa samobójcy było dla chłopca czymś szokującym, jednak nie rozumiał do końca na co patrzy, przez co nie miał traumy do końca życia ani nie odczuwał ciągłego strachu.

Postać Ursuli Monkton skojarzyła mi się z drugą matką Koraliny i trzeba przyznać, że Gaiman umie tworzyć takich karykaturalnych, przerysowanych bohaterów, których od razu można połączyć ze złem. Przyznam, że obawiałam się trochę tej kobiety, chociaż tak naprawdę nie było co do tego żadnych przesłanek. Mimo to moje spojrzenie przyciągnęła rodzina Hemsptocków i te trzy kobiety trafiły na listę moich ulubionych bohaterek. Jedenastoletnia Lettie, jej matka czy wiekowa babka zostały stworzone w taki sposób, by nieść otuchę i kiedy o nich myślę jest mi wręcz ciepło na sercu.

Wiedziałem, że dorośli nie powinni płakać. Nie mieli matek, które ich pocieszą.

Chciałabym umieścić tutaj wszystkie uczucia, które czuję, gdy myślę o Oceanie na końcu drogi i żałuję, że jest to niemożliwe. Fabuła zachwyciła mnie na tak wysokim poziomie, że kusi mnie nazwać tę książkę najlepszą książką Neila Gaimana, jaką do tej pory czytałam. Sama historia nie jest zbyt skomplikowana, a motyw walki ze złem jest już bardzo oklepany, jednak autorowi udało się napisać coś bardzo oryginalnego, wypełnionego magią aż po samą okładkę. Relacje chłopca z Lettie dodają tylko uroku i nie można się od Oceanu na końcu drogi oderwać. Kiedy zaczęłam ją czytać już nie przestałam, aż do samego końca.

Wspomnieć też trzeba o niezwykłym kunszcie, z jakim pisze Gaiman. Teoretycznie każda z jego książek jest napisana naprawdę cudownie i nie można mu odmówić talentu, jednak Ocean czytało mi się jeszcze lepiej. Być może dlatego, że porównywałam go trochę z Drażliwymi tematami, które ani odrobinę nie przypadły mi do gustu. Myślę jednak, że po tę króciutką historię powinien sięgnąć każdy - czy miał już styczność z Gaimanem i nie było to udane spotkanie czy nie. Jest to dobra książka na początek przygody z autorem, bo zawiera w sobie wszystko, co najlepszego można odnaleźć w Gaimanie.

Ogólna ocena: 10/10 (arcydzieło)

776 // Ocean na końcu drogi // Neil Gaiman // The Ocean at the End of the Lane // Paulina Braiter-Ziemkiewicz // 5 września 2018 // 192 strony // Wydawnictwo MAG // 25,00 zł

Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu!

Zobacz, o jakich dwóch książkach będą niedługo posty na blogu 👇


Cześć, cześć. Odliczamy już do wizyty na porodówce. I wiecie co? Już sama nie wiem, czy się tak okropnie boję, czy po prostu chcę, by już go wyjęli i żebym mogła ograniczyć wizyty w kibelku. 😅 ————————————————— Do leonowej biblioteczki dołączyły dwie nowości. Zarówno Wielki dzień Małej Króliczki jak i Dom na górze to cudownie wydane książeczki. Ciężko stwierdzić w jakim wieku powinni być odbiorcy, jednak ja planuję włączyć je dosyć szybko do wieczornego rytuału czytania. Nigdy nie jest za wcześnie na naukę tolerancji i tego, że trzeba pomagać innym. 😊 Ilustracje są tak cudowne, że zainteresują każdego małego czytelnika. Nie mogłam się od nich oderwać. 🥰 ————————————————— #waitingforbaby #38weekspregnant #38tc #jestemwciazy #jestembojestes #9monthspregnant #rodzewgrudniu #rodzew2018 #babyiscoming #christmasiscoming #meandson #babyboy #itsaboy #lovemyson #lovemyfamily #brzuchatka #instamama #instamatka #bookstagram #bookstagrampl #bookforkids #beautybook #waitingforbabyboy #pregnantandperfect #pregnantandsexy #synekmamusi #newbook #bookhaul #forkids #babyroom
Post udostępniony przez Karolina & Luna 🐱 (@_kyou_)

grudnia 10, 2018

KOSMICZNE ZACHWYTY // NEIL DEGRASSE TYSON ✨

KOSMICZNE ZACHWYTY // NEIL DEGRASSE TYSON ✨

grudnia 10, 2018

KOSMICZNE ZACHWYTY // NEIL DEGRASSE TYSON ✨

Tematyka kosmosu i Wszechświata intrygowała mnie odkąd pamiętam. Już jako dziecko rysowałam Układ Słoneczny i do teraz pozostała mi taka ciekawość tego, co się dzieje ponad naszą planetą. Właśnie to był powód, przez który sięgnęłam po Kosmiczne zachwyty. Zdziwił mnie fakt, jak małego formatu jest ta książka. Przypomina wręcz wydanie kieszonkowe, jednak szybko okazało się, że to wielki plus. Czyta się to tak wygodnie, że byłam tym zachwycona. Szczególnie po męczarni, jaką był prebook Zabójczej bieli. Okazało się, że jednak ma to spory wpływ na odbiór i udało mi się dzięki temu szybko w Kosmiczne zachwyty wciągnąć.

Jest to książka popularnonaukowa, jednak skłaniałabym się do sklasyfikowania jej jako naukowej. Porusza sporo kwestii, które dotyczą kosmosu, jednak nie omija przy tym ściśle fizycznych wyjaśnień. Zwykle autorzy, którzy nie chcą zanudzić czytelników spłaszczają te wyjaśnienia jak najbardziej, żeby człowiek o przeciętnej inteligencji był w stanie wszystko zrozumieć. Tutaj dużo jest fizyki, która była mi znana już wcześniej, z rozszerzenia tego przedmiotu w szkole, a Neil deGrasse Tyson opisuje każdy temat na tyle przystępnie, że zrozumiałam nawet to, co zawsze było dla mnie niepojęte. Już samo to wpłynęło na to, że z wielką radością poszerzałam swoją wiedzę o Wszechświecie. Nareszcie nie czułam się - nazwijmy to po imieniu - za głupia na tak dużą dawkę fizyki. 

Czego uczy nas ta intelektualna podróż? Tego, że jesteśmy niestabilnymi emocjonalnie, chorobliwie naiwnymi i beznadziejne ignoranckimi gospodarzami nic nieznaczącej drobinki w kosmosie. Miłego dnia!

Początkowo ciężko mi się Kosmiczne zachwyty czytało. Odniosłam wrażenie, że autor na siłę próbuje zachować poważny ton i napisać prawdziwą pracę naukową. Z czasem jednak odpuścił i od tamtej pory rzucał raz na jakiś czas żart i używał naprawdę zabawnych porównań. Od wtedy czytanie tej książki było czystą radością i sprawiło, że dużo więcej kwestii pozostało mi w głowie niż zostałoby, gdyby Tyson utrzymał fason przez wszystkie rozdziały. Dzięki temu nie czułam się tak, jakbym czytała podręcznik do fizyki, a raczej uznałam, że rozmawiam z prawdziwym pasjonatem tematu i tłumaczy mi on otoczenie w taki sposób, żeby nic nie było dla mnie zbyt skomplikowanym wątkiem.

Nie spodziewałam się tak dużej ilości informacji w tak krótkiej książce, więc byłam lekko przerażona ilością wiedzy autora. Udało mu się tak dużo przemycić na tak niewielkiej objętości, że tylko ktoś naprawdę inteligentny byłby w stanie to zrobić. Nie można przystępnie tłumaczyć fizyki, kiedy samemu się jej nie rozumie. Spotkałam się z tym niejednokrotnie w szkole i żałuję, że to nie ten człowiek wprowadzał mnie w podstawy wiedzy o Wszechświecie.

To prawda, że żyjemy wśród gwiazd, ale to nie wszystko: gwiazdy żyją też w nas. 

Kosmiczne zachwyty pojawiły się na rynku wydawniczym pierwszy raz dobre jedenaście lat temu, więc ktoś mógłby powiedzieć, że wszystkie informacje w tej książce są nieaktualne, jednak przeszła ona w Polsce tak dobrą redakcję, że zostajemy informowani na bieżąco o zmianach, które zaszły na przestrzeni tych lat. Cieszyło mnie to naprawdę mocno, bo przyjemna jest świadomość, że wiem teraz całkiem sporo o współczesnych podbojach kosmosu i mało co jest dla mnie tajemnicą. Rozumiem tyle, że sama jestem w szoku, że mój umysł był w stanie to wszystko sobie bez żadnego problemu przyswoić szczególnie dlatego, że Kosmiczne zachwyty to nie jest po prostu zbiór ciekawostek i anegdotek, a książka, która ma w sobie ogromną dawkę wiedzy.

Nie wiem, czy fakt, że w liceum byłam na profilu z rozszerzoną fizyką pomógł mi w odbiorze Kosmicznych zachwytów, czy każdy odnajdzie tutaj coś dla siebie. Jest to tak naprawdę zbiór rozdziałów na różne tematy, które można czytać na wyrywki. Jeśli w danym momencie interesuje Was jakiś temat macie możliwość przeczytania tylko jego i nie będziecie odczuwać, że coś was ominęło. Myślę, że warto spróbować sięgnąć po tę pozycję, bo mi bardzo przypadła do gustu i nie żałuję ani chwili, które jej poświęciłam. Już nigdy nie będę patrzeć w niebo z taką ignorancją. 

Ogólna ocena: 07/10 (bardzo dobra)

775 // Kosmiczne zachwyty // Neil deGrasse Tyson // Death by Black Hole and Other Cosmical Quandaries (Sections 1-3) // Dominika Braithwaite // 14 listopada 2018 // 302 strony // Wydawnictwo Insignis // 34,99 zł 

Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu Insignis!
Podoba Ci się zdjęcie? Polub! 👇



Wczorajsza wizyta u lekarza przebiegła sprawnie i szybko, co mnie lekko zaskoczyło. Według pana lekarza możemy rodzić w każdej chwili, bo rozwarcie będzie się powiększać. 😪 To bardzo kusząca opcja, nie powiem, że nie. Poleżę jednak jeszcze kilka dni, żeby to opóźnić, to może chociaż książkę skończę i przeziębienia się pozbędę. 😂 Jakie miałyście objawy zbliżającego się porodu? 🤢 ————————————————— Zamykamy dzisiaj zimowy tryptyk. Rozplanowałam sobie ładnie te zdjęcia, a jedno z nich kłamie, bo dalej czytam Zabójczą biel, a nie już Kosmiczne zachwyty. 🤭 ————————————————— Dobrze, że zrobiliśmy te zdjęcia kilka dni temu. Śniegu nie ma już ani grama. 🤭 ————————————————— #9monthspregnant #bookreviews #37tydzienciazy #37tc #przyszlamama #brzuchatka #futuremom #arcziszajka #pregnanttime #thelasttime #pregnancydiary #jestemwciazy #rodzewgrudniu #rodzew2018 #bookstagrampl #bookstagramtopasja #bookstagram #lovereading #currentlyreading #leoninside #itsaboy #itscoldoutside #bieszczady #vscocam #nature #waitingforbabyboy
Post udostępniony przez Karolina & Luna 🐱 (@_kyou_)

grudnia 07, 2018

ZABÓJCZA BIEL // ROBERT GALBRAITH ⛄

ZABÓJCZA BIEL // ROBERT GALBRAITH ⛄

grudnia 07, 2018

ZABÓJCZA BIEL // ROBERT GALBRAITH ⛄

Na premierę Zabójczej bieli czekałam NIESAMOWICIE mocno. Nie będę ukrywać, że moje oczekiwania przypominały ośmiotysięcznik: były nie do ruszenia i niebezpiecznie wielkie. Każda z trzech poprzednich części naprawdę mi się podobała i fanką Cormorana jestem od pierwszej strony Wołania kukułki. Pierwszym, co mnie uderzyło, była zmiana szaty graficznej okładki. Nie rozumiem tej zmiany i już mi smutno na myśl o tym, jak nie pasuje ona do tych wcześniejszych i aż się cieszę, że nie mam miejsca na regale i nie jestem w stanie położyć całego cyklu obok siebie.

W życiu Robin i Cormorana wiele się zmieniło. Obecnie są wspólnikami, Robin wzięła ślub, cierpi na ataki paniki, a Strike jest w związku z naprawdę wyrozumiałą kobietą. Po wydarzeniach na weselu oboje nie potrafią pozbyć się dystansu, który wyrósł między nimi i traktują się bardzo ozięble. Pewnego dnia w biurze pojawia się mężczyzna z zaburzeniami psychicznymi, co jest widoczne u niego na pierwszy rzut oka. Billy prosi detektywa o pomoc. Wyjawia, że zabójstwo dziewczynki, którego był świadkiem w dzieciństwie nie daje mu spokoju i obawia się o swoje bezpieczeństwo, jednak nim uda się wyciągnąć z niego coś więcej młodzieniec ucieka w panice. 

Strike i Robin zostają zatrudnieni przez ministra kultury, Chiswella, który jest ofiarą szantażu i oczekuje, że dwójka detektywów ma pomóc mu w znalezieniu haków na dwóch szantażystów, którzy nie dają mu spokoju. Sprawa nie jest prosta, gdyż jeden z nich jest mąż minister sportu, a drugim skrajny lewicowiec - przypadkiem brat Billy'ego, który zniknął i nie można się z nim skontaktować. Jasper Chiswell nie chce zdradzić, co zrobił w przeszłości, że jest to w stanie zagrozić jego karierze. 

Tak to już jest z powszechnym pragnieniem sławy, że ci, którzy ją zdobywają przez przypadek albo wbrew swojej woli, na próżno czekają na zmiłowanie.

Domyślałam się, że relacje Cormorana i Robin nie będą przypominały już tych z poprzednich tomów, jednak to, jak bardzo oddalili się oni od siebie mocno mnie zabolało i sprawiało, że nie mogłam pochłonąć Zabójczej bieli na raz. Poczułam się tak, jakby autorka zrobiła krok do tyłu i sprawiła, że stali się sobie praktycznie obcymi ludźmi i drażniło mnie to. Robin po wydarzeniach z Żniw zła nie przypomina już samej siebie, jednak jest to na tyle logicznym następstwem, że ciężko mi się złościć na ten fakt. Ucieszyłam się, gdy udało mi się skończyć ten tom i dojrzałam światełko w tunelu. Jestem pewna, że kontynuacja - piąta część - będzie niesamowita.

Cormoran również nie przypomina samego siebie i też mnie to zabolało. Uwielbiam jego postać, a tutaj nie mogłam odnaleźć tych cech, które w nim pokochałam ostatnim razem. Można uznać, że autorka specjalnie wypaczyła charaktery swoich bohaterów, bo ciężko, żeby poprzednie wydarzenia nimi nie wstrząsnęły. Doceniam to, bo to się nazywa konsekwencja, a o nią trudno, jeśli chodzi o współczesnych pisarzy.

Czasami zachowywanie się tak, jakby wszystko było z tobą w porządku, sprawia, że rzeczywiście jest w porządku.

Sprawa kryminalna w Zabójczej bieli w żaden sposób nie jest intrygująca. Początkowo oczekiwałam, że skoro dotyczy ona urzędnika państwowego będzie czymś nurtującym, budzącym ogólne zaciekawienie. Szybko jednak doszłam do wniosku, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze i zaginięcie Billy'ego, śmierć tajemniczej dziewczynki czy szantaż w parlamencie przestały być czymś, o czym chciałabym czytać i czytać. Czynnikiem, który również miał na to wpływ był fakt, że Zabójczą biel otrzymałam w formie prebooka, który czytało się naprawdę okropnie. Nie dało się go otworzyć za szeroko, papier był okropnej jakości. Zapewne Wam - kiedy weźmiecie do ręki egzemplarz dostępny ogólnie do sprzedaży - nie będzie to przeszkadzało, jednak dla mnie to był największy problem, jeśli chodzi o wciągnięcie się w całą sytuację. Tak niewygodnie było mi to czytać - szczególnie z ograniczonymi ruchami, jak na kobietę w dziewiątym miesiącu ciąży przystało - że nie miałam ochoty wracać do całej historii.

Przyznam, że zakończenia nie przewidziałam i do samego końca żyłam w nieświadomości, co, kto i po co, ale równocześnie nie poczułam się zaskoczona tak mocno, jak powinnam. Dojście do sedna sprawy zajęło bohaterom sporo czasu, ale i ogólnie było to śledztwo bardzo zagmatwane i bardzo w ciemno, więc podziwiam autorkę za to, że nie dostrzegłam żadnych nielogiczności. Co więcej sam pomysł na Zabójczą biel jest dosyć oryginalnym i łączy w sobie sporo wątków, a w ich natłoku naprawdę łatwo się zagubić.

- Siwe konie mają ciemną skórę pod jasną sierścią. Prawdziwe białe konie.. 
- ...umierają młodo - dokończył Strike, gdy podeszła do nich barmanka, żeby przyjąć zamówienie.

Spodziewałam się, że lektura tej książki zajmie mi maksymalnie jeden dzień, jednak przeciągnęło się to prawie do tygodnia. Nie uważam, żeby ten czas był czasem zmarnowanym, chociaż na dniach zapewne rodzę, więc powinnam narzekać, że mogłabym przeczytać kilka książek, zamiast jednej. Mam jakąś słabość jednak do Cormorana i Robin, więc cieszę się, że za Zabójczą biel chwyciłam i nie odłożyłam jej na półkę w momencie, gdy okazała się bardzo niewygodna w czytaniu. Przy ocenie starałam się nie zwracać na to uwagi i oceniłam samą treść, która - mimo wszystko - jest naprawdę dobrym kawałkiem historii. Mam nadzieję, że na kontynuację nie będzie trzeba czekać kilku lat.

Ogólna ocena: 07/10 (bardzo dobra)

774 // Zabójcza biel // Robert Galbraith // Lethal White // Anna Gralak // Cormoran Strike // tom 4 // 28 listopada 2018 // 656 stron // Wydawnictwo Dolnośląskie // 49,90 zł 

Za możliwość przeczytania dziękuję grupie wydawniczej Publicat!

grudnia 03, 2018

NIE DO POMYŚLENIA // HELEN THOMSON

NIE DO POMYŚLENIA // HELEN THOMSON

grudnia 03, 2018

NIE DO POMYŚLENIA // HELEN THOMSON

Mózg ludzki jest tak interesującym narządem, że najchętniej poznałabym wszystkie jego możliwości. Nie jest to jednak zbyt możliwą opcją, więc kiedy tylko mogę chwytam za książki, które w jakiś sposób przybliżą mi, jak on działa i co ma w sobie interesującego. Nie do pomyślenia od razu przyciągnęła mój wzrok. Oferuje ona informacje na temat tych ludzi, których umysł działa inaczej niż większości. Ostatnio tego typu pozycje są czymś, za co naprawdę chętnie chwytam, więc i ta nie musiała zbyt długo czekać na swoją kolej. 

Helen Thomson przez lata jeździła po świecie i rozmawiała z osobami, które dotknięte są różnymi schorzeniami, przez które ich życie nie jest zbyt proste. Nie sprawiają one, że człowiek zaczyna być kimś chorym psychicznie i trzeba umieścić go w zamkniętej klinice - zazwyczaj - jednak są sporym utrudnieniem. Jedni nie potrafią trafić nawet do własnej łazienki i za każdym razem gdy się tam wybierają to czują się, jakby byli w danym miejscu pierwszy raz, innych umysły mają doskonałą pamięć autobiograficzną, przez co pamiętają każdą minutę swojego życia. Do takiego typu ludzi dotarła autorka. Porozmawiała z nimi, próbowała zrozumieć ich codzienność.

Fajnie pomyśleć, że każdy z nas patrzy na świat w niepowtarzalny sposób, że jakiś element jego postrzegania jest mój i tylko mój. 

Helen Thomson dotarła do takich schorzeń, które naprawdę ciężko jest objąć umysłem. Wyobrażenie sobie tego, co czują ci ludzie jest po prostu niemożliwe. Widać jednak, że autorka wchodziła w temat naprawdę głęboko, a nie tylko pobieżnie. Doceniłam to, że tłumaczy nam też fizjologiczne podłoże takich zaburzeń i tego, jak pracuje zdrowy mózg, a jak chory w każdym z przypadków. O dziwo nie trzeba mieć wykształcenia w tym kierunku, by bez problemów to wszystko zrozumieć, także jest to kolejny ogromny plus Nie do pomyślenia. Widać, że Thomson zna się na tym, o czym pisze, skoro nie ma problemów przedstawić w przystępny sposób tego, czego się dowiedziała. 

Nie do pomyślenia to pozycja, która u każdego wywoła ciarki na plecach. Świadomość, jak łatwo jest stracić te wszystkie zdolności, które są dla nas czymś całkowicie podstawowym jest okropna. Nie mam za dobrej orientacji w terenie, jednak nie wyobrażam sobie czuć się obco nawet we własnym domu, uznać, że jestem martwą osobą lub zostać zalaną przez dźwięki i nie potrafić ich wyłączyć. W jednym z przypadków dostrzegłam też siebie i chociaż nie odczuwam tego w tak wielkim stopniu, jak wszyscy ci ludzie wymienieni w Nie do pomyślenia to fakt, że mój mózg nie działa w stu procentach prawidłowo miał na mnie niemały wpływ. Ciekawa jestem, czy większość czytelników będzie mogła odnaleźć tutaj informację, że jest z nim coś nie w porządku. Koniec końców wszyscy są chorzy psychicznie. Większość jest tylko niezdiagnozowana. 

Bardzo możliwe, że wszyscy halucynujemy przez cały czas - część z nas ma tylko większą tego świadomość niż inni.

Jeśli tak jak ja uwielbiacie ciekawostki na temat działania ludzkiego organizmu to po Nie do pomyślenia naprawdę MUSICIE sięgnąć. Podczas czytania będziecie dzielić się ze swoim otoczeniem tym, czego się w danym momencie dowiedzieliście, bo nie da się tego dusić w sobie. Podczas tych dwóch dni, gdy z przerwami podczytywałam tę książkę większość zdań do narzeczonego zaczynałam słowami a wiedziałeś... Helen Thomson opisała tutaj każdą kwestię tak prosto, a równocześnie intrygująco, że nie sposób oderwać się od lektury. Z pewnością postawię Nie do pomyślenia na półce książek ulubionych. Właśnie takich pozycji popularnonaukowych potrzebuje świat.

Ogólna ocena: 09/10 (wybitna)

773 // Nie do pomyślenia // Helen Thomson // Unthinkable: An Extraordinary Journey Through the World's Strangest Brains // Adam Wawrzyński // 28 listopada 2018 // 340 stron // Wydawnictwo Feeria Science // 39,90 zł 

Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu! 

Zobacz, co u nas w życiu prywatnym 👇


Cześć, cześć 🙌🏻 ————————————————— Zaczynamy #37weekspregnant 😱 Jeszcze tydzień i będziemy donoszeni. Coś mi się jednak wydaje, że do terminu cięcia nie doczekamy. 😂 ————————————————— Plan na dzisiaj to skończyć pokój Leona, posprzątać, przeczytać Zabójczą biel i grzecznie czekać na chwilę, gdy będziemy mogli się rozpakować. 😂 ————————————————— #christmasiscoming #przyszlamama #leoninside #pregnantstyle #pregnant #pregnantbelly #pregnantfashion #pregnant_world #pregnantphoto #pregnantandperfect #pregnantlife #preggo #pregnancy #pregnancydiary #lovemyson #lovemyfamily #rodzewgrudniu #rodzew2018 #9monthspregnant #brzuchatka #mamawdwupaku #ootd #winteriscomming #rooms #waitingforbabyboy #itsaboy #waitingforbaby #instamama #instamatki
Post udostępniony przez Karolina & Luna 🐱 (@_kyou_)

grudnia 01, 2018

ŚWIĄTECZNE FILMY POOGLĄDANE W LISTOPADZIE 🎄🎅

ŚWIĄTECZNE FILMY POOGLĄDANE W LISTOPADZIE 🎄🎅

grudnia 01, 2018

ŚWIĄTECZNE FILMY POOGLĄDANE W LISTOPADZIE 🎄🎅

źródło: pinterest

W tym roku bardzo szybko zaczęłam psychiczne przygotowania do świąt. Grudzień będzie miesiącem pod znakiem szpitala, dziecka, ustalania nowej rutyny. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie będę miała już tyle czasu na książki czy filmy, więc raz na jakiś czas uparcie włączałam Netflixa i pierwszą lepszą świąteczną produkcję. Zwykle prawie każdy taki film mi się podoba, jednak w listopadzie byłam bardzo wybredna pod tym względem i ciężko mnie było zadowolić. Udało się to w pełni tylko dwóm produkcjom. Reszta z nich albo przeszła bez echa, albo okazała się być czymś po prostu okej. Gdyby nie fakt, że zwykle świąteczne kwestie mocno mnie poruszają uznałabym, że świąteczny czas nie jest czymś dla mnie. Ale powiem Wam szczerze, że nie mogę się już doczekać.

Pierwszym - i chyba najlepszym - filmem świątecznym, na jaki się natknęłam była Zamiana z księżniczką. Wszelkie skojarzenia do Królewicza i żebraka lub Barbie. Księżniczki i żebraczki jak najbardziej na miejscu, chociaż jest to adaptacja tak daleka od oryginału jak się tylko dało. I zapewne to właśnie tak przypadło mi do gustu. Ten motyw jest już bardzo oklepany, ale wciąż jest jednym z moich ulubionych i zawsze z radością witam kolejne produkcje z nim związane. Widziałam, że na The Princess Switch czekało naprawdę duże grono nastolat... ludzi i nie dziwię się wcale. 

Główną rolę gra tutaj Vanessa Hudgens, znana mi bardzo dobrze z całej serii High School Musical. Uwielbiałam tamte filmy, jednak przyznaję, że chociaż widziałam już Zamianę z księżniczką dwa razy to do teraz nawet nie wiedziałam z kim mam tutaj do czynienia. Ta aktorka bardzo zmieniła się przez lata i to na plus. Swoją rolę odegrała doskonale. Słyszałam opinię, że mamy tutaj styczność z czymś bardzo przewidywalnym i sztampowym, jednak myślę, że zaczynając oglądać świąteczny film trzeba mieć tego świadomość. One mają cieszyć, a nie być czymś mocno zaskakującym. Mnie osobiście Zamiana z księżniczką urzekła i nawet udało się producentom mnie zadziwić, więc jak najbardziej jestem za. Domyślam się już, że będzie to film, który będę oglądać rok w rok. Trudno się jednak temu dziwić. Dzieła Netflixa zazwyczaj są bardzo udane.
⭐⭐⭐⭐⭐

Kolejna produkcja Netflixa, która wpadła mi w oko to Świąteczny kalendarz. To kolejny familijny film romantyczny, który fajnie włączyć sobie wieczorem i wypić przy tym gorące kakao. Sporo po nim oczekiwałam, jednak nie do końca jestem zadowolona z tego, co dostałam. Teoretycznie mamy tutaj wszystko, czego po świątecznej produkcji można chcieć. Miłość, magię, spełniające się marzenia. Magiczny kalendarz adwentowy to ciekawa kwestia i można tutaj pozwolić popłynąć wyobraźni, acz tutaj poszło coś w złym kierunku. 

Świąteczny kalendarz nie wciąga tak mocno. Jego przewidywalność trochę kuje w oczy i w tym przypadku mnie irytowała. Dodałabym kilka zaskakujących aspektów, bo podczas oglądania zajęłam się całkiem czymś innym, raz na jakiś czas patrząc w telewizor. Ani razu nie zastanawiałam się, co się właściwie wydarzyło. Właśnie tak prosta jest linia fabularna, a postaci nie są tak intrygujące, bym mogła wytrzymać przed ekranem te prawie dwie godziny. Rzadko kiedy Netflix zawodzi i teraz też nie poszedł po bandzie, jednak zdecydowanie są lepsze świąteczne filmy. Kiedy jednak te niesamowite - na przykład nieśmiertelny Kevin sam w domu - Wam się znudzą, to Świąteczny kalendarz na chwile może przyciągnąć Waszą uwagę. Nie obiecuję jednak, że uda mu się to na długo.
⭐⭐⭐

Czytając opis Świątecznego spadku poczułam się bardzo zaintrygowana. Lubię takie motywy, na których Netflix oparł fabułę, więc myślałam, że będzie to coś dla mnie. Do końca się nie zawiodłam, bo polubiłam zachowanie głównej bohaterki, co jest rzadkością w moim przypadku. Ellen nie ma charakteru rozpieszczonej księżniczki - a przynajmniej nie do końca i na akceptowalnym poziomie - i potrafi skupić się na tym, co naprawdę ważne. Urzekło mnie to w tym filmie, chociaż fabuła nie jest aż tak świąteczna, żeby wylewać się z każdej możliwej sceny. Romans również nie jest tutaj aż tak rzucający się w oczy, więc można powiedzieć, że mamy tutaj styczność ze świątecznym filmem w wersji light. Zdecydowanie nadaje się on do pooglądania z partnerem, który nie przepada za zbyt dużą dawką wszystkich tych rzeczy. 
⭐⭐⭐

Na święta będę w domu to chyba najgorszy film świąteczny listopada. Oczekiwałam po nim bardzo dużo, bo zarys fabularny wręcz w 100% odpowiada moim upodobaniom. Tutaj najbardziej liczy się rodzina i spodziewałam się, że zakocham się w wyobrażeniach twórców na temat powrotu dawno niewidzianego ojca w okolicy świąt. Fabuła okazała się jednak na tyle nieinteresująca, że teraz - kilka tygodni później - nie pamiętam z niej praktycznie nic. W pamięci pozostał mi jedynie pies. 
⭐⭐

Straciłam już nadzieję na dobry świąteczny film romantyczny, gdy trafiłam na Wigilijne wesele. Jest to nie tylko romans, ale też komedia, więc przy okazji można się wiele razy pośmiać. Nasza główna bohaterka ma małą obsesję na punkcie planowania - jak ja - i zajmuje się profesjonalnym planowaniem ślubów, a przynajmniej o tym marzy. Jej pierwszym zleceniem jest ślub kuzynki, który po prostu musi być idealny. Tak samo jak ona i jak jej partner. I tutaj do akcji wkracza pewny prywatny detektyw - przypadkowo były panny młodej - który może zniszczyć cały skrupulatnie ułożony plan. 

Kolejny świąteczny, przewidywalny romans. Jak nic na podstawie jakiegoś harlequina! I z tego co wiem jest to prawdą. Mimo to przypadł mi do gustu bardzo. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś go włączę, jednak miło spędziłam przy nim czas i udało mi się nawet zbyt często nie wstawać sprzed telewizora. Chętnie przeczytałabym też książkę, na podstawie której on powstał, więc ze spokojnym sercem mogę polecić w tym okresie świątecznym odpalenie Netflixa i znalezienie tam Wigilijnego wesela.
⭐⭐⭐⭐

Świąteczna kronika to drugi film, który naprawdę mocno mi się spodobał i zdecydowanie nie mam się do czego przyczepić. Doskonale mi się przy nim prasowało te wszystkie małe ciuszki i nawet nie zauważyłam, kiedy skończyłam. Do tej produkcji zdecydowanie wrócę w przyszłym roku, a może i jeszcze gdzieś niedługo, bliżej świąt. Tutaj już nie mamy styczności z romansem, tylko z filmem typowo familijnym, gdzie dzieci są głównymi bohaterami, a święty Mikołaj odgrywa tutaj naprawdę istotną rolę. Mimo to nie myślcie sobie, że tylko młodsi odbiorcy będą zachwyceni, bo według mnie jest to film dla osób powyżej ósmego roku życia i dopiero gdzieś wtedy będzie można wyłapać wszystkie morały, które ze Świątecznej kroniki płyną. Występują tutaj też sceny w więzieniu i inne niezbyt godne do naśladowania, więc mimo wszystko zanim usiądziecie przed telewizorem z pięciolatkiem pooglądajcie to sami.

Z pewnością zmuszę narzeczonego, żeby siadł przed telewizorem, przestał na chwilę oglądać odcinek za odcinkiem Gry o tron i pooglądał Świąteczną kronikę. Myślę, że jemu również bardzo się spodoba, chociaż on świątecznych filmów za bardzo nie lubi. Ten ma jednak w sobie to coś, co sprawia, że warto chociaż spróbować.
⭐⭐⭐⭐⭐

Ostatnim pooglądanym przeze mnie świątecznym filmem jest Elf. Nie jest to żadna nowość, wręcz można zaliczyć go już do klasyki świątecznych filmów, jak uświadomił mnie narzeczony. Ja jednak po raz pierwszy usłyszałam o nim w momencie, gdy kliknęłam pierwszy lepszy film na Netflixie. Jest to typowa komedia z nutką romansu, który jednak nie wysuwa się na pierwszy plan. Maciuś oglądał go ze mną i był zachwycony. Lubi nienachalne komedie i właśnie z taką mamy tutaj do czynienia. Jest to coś, co można oglądać całą rodziną i każdy znajdzie dla siebie zabawny moment. Ja już nigdy nie popatrzę tak samo na żółte taksówki.

Nie jest to film, który będę rok w rok oglądać przed świętami i nawet nie wiem, czy jeszcze kiedyś do niego wrócę, ale jest naprawdę warty polecenia. Jeśli dopadnie Was przedświąteczny zły nastrój to odpalcie Elfa i bardzo szybko złe nastawienie do życia i świąt zniknie. 
⭐⭐⭐⭐
Copyright © Nasze życie ♥ , Blogger