stycznia 19, 2018

🌵 KOLEJNA KSIĄŻKA MOJEGO ŻYCIA 🤠🐮

Nigdy nie byłam wielką fanką westernów. Nie sądziłam nawet, że mogłabym być. Omijałam ten gatunek tak, jak omija się wielką żmiję na chodniku - instynktownie. Tym razem jednak instynkt zawodził mnie przez tyle lat, że zastanawiam się, czy go nie zwolnić. Widząc zapowiedź Na południe od Brazos wahałam się. Przeczytałam jednak zamieszczony przez wydawnictwo fragment i zakochałam się. Myślałam, że kiedy już dotrze do mnie ta książka od razu zacznę ją czytać. Tutaj również się myliłam. Widząc jej format poczułam się lekko przytłoczona i zastanowiłam się, czy na pewno podołam. Rzadko kiedy tracę wiarę w swoje możliwości, jednak przyszedł dzień, gdy uznałam, że jestem gotowa.

Wszystko zaczyna się w małym miasteczku Lonesome Dove, gdzieś w południowym Teksasie. Panuje tam wciąż upał, niebo jest błękitne, a życie spokojne. Mieszka tam kilku ludzi na krzyż, a każdy zna każdego. Mieszkańcy spotykają się w jedynym saloon-barze, gdzie urzęduje jedyna - piękna jak z obrazka - dziewczyna sprzedająca swoje wdzięki. Taki sposób życia odpowiada Gusowi, któremu do szczęścia wystarczy trochę cienia na ganku oraz dzban whisky. Call jest jednak całkowitym przeciwieństwem swojego przyjaciela. Razem jako Ochotnicy z Teksasu walczyli z koniokradami i Indianami, a teraz Kapitan Call czuje, że poza ciągłą pracą nie ma celu w życiu. Powrót Jake'a Spoona, ich dawnego towarzysza, który rozwodzi się nad pięknem Montany, podsuwa mu pomysł. Czas zebrać wielkie stado krów i pognać je na północ, żeby przed innymi wybrać sobie ziemię i założyć ogromne ranczo. Zabiera ze sobą wszystkich starych kompanów i kilku młodych kowbojów i ruszają przed siebie.

Nie mówię o umieraniu, tylko o życiu. Nieważne, gdzie człowiek umiera. Ważne, gdzie żyje.

Augustus McCrae od samego początku podbił moje serce. Jest on bohaterem, którego nie da się nie pokochać i dziwi mnie fakt, że tak długo przyjaźnił się z Callem, który jest samotnikiem i nie cierpi słuchać nieustającego potoku słów, które wydobywa się z gardła Gusa zawsze, bez względu na okoliczności. Kapitan Woodrow Call jest tajemniczą postacią, której postanowienie bardzo trudno zrozumieć, jeżeli się z nim nie utożsamia. Nie udało mi się do końca rozgryźć tej postaci, jednak rozumiałam Gusa i to, jakie podejmował decyzje. Mimo faktu, że są głównymi bohaterami Na południe od Brazos nie zawsze stoją w centrum zainteresowania czytelnika. Call wręcz pałęta się ciągle gdzieś na uboczu, nie chcąc zwracać na siebie uwagi.

Kolejnym moim ulubieńcem został cichy murzyn Deets. Każda poboczna postać ma w sobie tyle życia, że nie da się podchodzić do nich bez emocji. Jake Spoon wyłącznie mnie denerwował, Newt rozczulał, Bolivar zyskał sporą dawkę mojej sympatii. Jest tu również małomówna Lorie, młoda prostytutka, z którą życie cały czas obchodzi się surowo, a ona marzy jedynie o wyjeździe do San Francisco. To, co przeżyła zasługuje na współczucie. Z czasem pojawiają się kolejni bohaterowie, którzy są tak realni, jakby istnieli naprawdę. I, tak jak prawdziwi ludzie, umierają. Umierają tak często, że w pewnym momencie brakło mi łez.

Kiedy giną ludzie, zawsze jest smutno.

Fabuła nie zawsze pędzi na łeb na szyję. Czasami idzie stepa, czasem przechodzi w cwał. Mimo to nigdy nie jest nudno. Nawet momenty, gdy postacie jedzą czy po prostu poruszają się przed siebie mają w sobie coś takiego, że czytelnik nie może się oderwać. Klimat, który stworzył Larry McMurtry jest niesamowity. Mimo objętości książki ciągle było mi mało, a po jej skończeniu marzę o tym, żeby tam wrócić. Autor ma doskonały styl pisania - idealnie pasuje do powieści drogi i westernu. Przypomniała mi ona o serii Sophie Caspari, która - chociaż toczy się w Argentynie - wywołała we mnie bardzo podobne uczucia, które nawet teraz na myśl o niej do mnie powracają. W przypadku Na południe od Brazos jest tego więcej i są bardziej intensywne. Czeka mnie po niej ogromny kac książkowy.

Nie przeczytałam tej powieści na raz, jak to zwykle robię. Robiłam przerwy na inne książki, jednak nie z powodu niechęci do czytania tego westernu, a z powodu objętości. Lektura zajęła mi sporo czasu, a nie chciałam, by na blogu był zbyt duży przestój. Bolały mnie jednak momenty, gdy odkładałam Na południe od Brazos na bok. To jedna z książek, które spokojnie mogłam okrzyknąć książkami mojego życia. Nie wiem teraz, jak mam żyć normalnie. Gus i Call towarzyszyli mi przez tyle dni, że czuję teraz ogromną pustkę. Zaczęłam nawet oglądać serial, jednak - chociaż jest naprawdę dobry - to nie to samo. 

Świat jest niczego sobie, chociaż czasem rzeczywiście było niełatwo.

Podczas czytania zrobiłam sobie maraton Lucky Luke'a i wróciły do mnie przy okazji czasy dzieciństwa. Zawsze lubiłam tego kowboja i widać już wtedy wołał mnie Dziki Zachód. Aż dziwne, że nie zaczęłam wcześniej moją przygodę z tym gatunkiem. Na południe od Brazos to klasyka westernu, a ja niedługo zabiorę się za inne książki z tej listy. Kto by pomyślał, że zostanę fanką westernów, Indian i Dzikiego Zachodu... Już brakuje mi walk z Indianami, łowców bizonów i długą jazdą przed siebie.

Ogólna ocena 10/10 (arcydzieło)

661 // Na południe od Brazos // Larry McMurtry // Lonesome Dove // Michał Kłobukowski // 25 października 2017 // 862 strony // Wydawnictwo Vesper // 79,90 zł

Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu Vesper!

4 komentarze:

  1. Ha! Wiedziałem. Ale w sumie mnie to w ogóle nie dziwi, bo ta książka jest idealna i nie wierzę, żeby komuś o nieco jaśniejszym umyśle mogłaby się nie spodobać. Po prostu w to nie wierzę. To co, czekamy teraz na kolejne książki McMurty'ego z Vespera, nie? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, że czekamy! Ja w ogóle teraz więcej westernów będę czytać :D

      Usuń
  2. Czuję się zachęcona do przeczytania! xD Tym bardziej, że nie pamiętam, abym wcześniej miała do czynienia z westernem, a chciałabym spróbować. Ten klimacik naprawdę mi się podoba - ci rewolwerowcy stojący naprzeciwko siebie z rękami na kaburach pistoletów, te rozległe, suche tereny, ten śmieszny roślinek toczący się po ziemi, zapowiadający nadejście burzy... Poza tym wydawnictwo Vesper bardzo pozytywnie kojarzy mi się z Flavią de Luce czyli "Zatrutym ciasteczkiem", więc... Ach, no i okładka! ♥ Postanowione, przeczytam.
    Ballady Bezludne

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Vesper wydaje książki na równi z MAGiem :D A Na południe od Brazos mocniutko polecam <3

      Usuń

Co u Ciebie?

Copyright © Nasze życie ♥ , Blogger