Przybywa do mnie tak wielka ilość książek, że nie jestem w stanie wszystkich spamiętać, dlatego też wielką pomocą jest dla mnie możliwość tworzenia półek na Lubimy Czytać. Dzięki temu mam tam wszystkie książki, które powinnam przeczytać w najbliższym czasie. Rzadko się zdarza, że popełniam błąd i o jakiejś zapominam, jednak Dom wschodzącego słońca miał tego pecha. Możecie wyobrazić sobie moje zdziwienie, gdy odkładając na półkę jakąś pozycję mój wzrok padł na debiut Aleksandry Janusz. Dosłownie serce mi stanęło! Po sporej dawce wyrzutów sumienia postanowiłam, że od razu się za nią zabieram i nadrabiam. Nie mogłam jednak zmusić się do czytania - nie tylko Domu wschodzącego słońca, tylko żadnej książki, które czekały w kolejce. Zaczął się lipiec i nabrałam ochoty na czytanie, jak zawsze początkiem miesiąca. I tak, padło na tę nieszczęsną historię, która się u mnie na półkach wyleżała nabierając mocy prawnej.
Do Farewell magowie przybyli pierwszy raz w czasach, kiedy alkohol można było kupić wyłącznie na czarnym rynku. Minęło niemal sto lat, a oni dalej mieszkają w tym samym mieście, nie wyróżniając się z tłumu na pierwszy - ani drugi - rzut oka. Żyją na granicy świata śmiertelników i magii chroniąc tych pierwszych przed złem. Eunice Wight nigdy nie przyszłoby do głowy, że zagadki i łamigłówki znalezione w internecie, które z zamiłowaniem rozwiązuje, wykazują w niej magiczne zdolności. Nie wie, że grozi jej z tego powodu spore niebezpieczeństwo, jednak magowie z domu wschodzącego słońca postarają się jej pomóc odnaleźć w nowej rzeczywistości. Oni jednak wielokrotnie również potrzebują pomocy.
Nie dajcie się zwieźć pozorom. To nie jest książka o początkach Eunice w świecie magii. Początkowo właśnie tak to odebrałam, jednak rzeczywistość szybko obdarła mnie ze złudzeń. Chociaż mamy tutaj jeden świat, ciągle tych samych bohaterów, to Dom wschodzącego słońca składa się z pewnego rodzaju opowiadań, które się ze sobą łączą. Nie ma tutaj jednego wątku fabularnego, który jest trzonem dla całej książki, co trochę mnie rozczarowało. Wolę jak książka skupia się na jednym wrogu, jednych wydarzeniach, a nie prawie co rozdział pojawia się ktoś nowy, a bohaterowie trafiają na nowe przeszkody.
Można powiedzieć, że sami tworzymy swoje demony.
Eunice jest jedną z tych anarchistek, zbuntowanych nastolatek. Nie bardzo lubię ten typ bohaterek, jednak nie jest ona jedyną główną postacią, dlatego jestem w stanie przeżyć jej obecność i nawet poczuć do niej małą dawkę sympatii. Mamy tutaj też Gabriela, maga-muzyka z trudną przeszłością, którego naprawdę nie da się nie lubić. Timmy jest kaleką, jednak ma w sobie naprawdę sporo magii i jest jednym z potężniejszych osób w mieście, siostra Weronika, która oprócz bycia magiem pomaga tym, którzy pomocy potrzebują. Jest też mój ulubieniec, Lloyd. Bezwzględny, niebezpieczny, zawzięty. Cechuje go lojalność dla przyjaciół, brak litości dla wrogów. Również z mroczną przeszłością, żywa legenda Farawell. Dopiero pod koniec Domu wschodzącego słońca, kiedy znamy już wszystkich bohaterów, pojawia się wątek bardzo intrygujący, który - nie spojlerując - dotyczy ojca Eunice oraz pewnego mitycznego Smoka...
Klimat historii bardzo mi się spodobał. Przypominał mi powieści, które wypożyczałam z biblioteki i czytałam we wczesnej młodości. Czasami nadchodzi mnie chęć cofnięcia się w czasie i powrotu do tamtych lat i historii, które do tej pory pamiętam i uwielbiam. Wydaje mi się, że te kilka, kilkanaście, lat temu dużo bardziej przeżywałam czytane książki i częściej byłam zaskakiwana przez autorów. Być może chodzi o brak doświadczenia w tym klimacie, a może o fakt, że jako młodsza osoba byłam bardziej uczuciowa i empatyczna. Tak czy inaczej naprawdę miło było dostać coś podobnego do tych książek, za którymi wciąż tęsknię. Zapewne ma to związek z tym, że to wydanie, które trzymam w dłoniach - tak, zabrałam książkę na wyprawę po pepsi kiedy NAPRAWDĘ mocno padało - jest wznowieniem, a sama historia powstała prawdopodobnie w czasach, kiedy ja zaczytywałam się w książkach z biblioteki rok w rok dostając nagrodę za najwyższe czytelnictwo.
Ludzie znakomicie opanowali światło i przez większość czasu trwają w złudzeniu, że na dobre oswoili mrok.
Książkę czyta się dosyć szybko - powiedziała, czytając ją dwa tygodnie. Musicie jednak wiedzieć, że przerwałam lekturę Domu wschodzącego słońca na rzecz maratonu czytelniczego 7ReadUp, więc nie poświęciłam jej aż tak dużo czasu. Jednak mimo tempa, w jakim można tę historię pochłonąć, mi się to nie udawało. Ciągle się czymś rozpraszałam, czy to grą w telefonie, czy to programem w telewizji albo gapieniem się w ścianę. I właśnie tego nie potrafię autorce wybaczyć. Dla mnie największą zaletą książki jest niemożliwość oderwania się od niej, a tego nie ma wątku, który by wciągał aż tak, że świat dookoła przestałby istnieć.
Chociaż ta historia jest oryginalna - biorąc pod uwagę czas, kiedy powstała oraz fakt, że autorka połączyła magię z technologią w sposób, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałam - to i tak czegoś mi tutaj zabrakło. Ale. Musicie pamiętać, że mamy tutaj styczność z debiutem. Z debiutem, który jest naprawdę dobrą historią, z klimatem, wyrazistymi bohaterami i ogromnym potencjałem na cudowną kontynuację. W tym momencie nie mam jakoś ochoty na ciąg dalszy, jednak - znając mnie - nie przejdę obok niego obojętnie.
Ogólna ocena: 06/10 (dobra)
727 // Dom wschodzącego słońca // Aleksandra Janusz // Miasto magów // tom 1 // 4 kwietnia 2018 // 400 stron // Wydawnictwo Uroboros // 39,99 zł
Za możliwość przeczytania dziękuję grupie wydawniczej Foksal!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Co u Ciebie?