Kiedy w Polsce panowała jeszcze moda na romanse paranormalne często właśnie po nie sięgałam. Było ich wszędzie dosłownie na pęczki, więc wybór był ogromny. Niesamowicie mocno lubiłam książki P.C. Cast, która zachwycała mnie swoim poczuciem humoru, wyobraźnią i cudownymi męskimi bohaterami. Kiedyś niesiona przeczuciem, że Bogini Oceanu spodoba mi się równie mocno co choćby jej cykl W kręgu mocy Partholonu, zażyczyłam ją sobie na Mikołajki. Otrzymałam ją, lecz - do tego roku - leżała na półce i nigdy się za nią nie zabrałam. Zmotywowało mnie do tego tegoroczne #wyzwanielc2019.
Po przeczytaniu Bogini Oceanu niesamowicie mocno żałowałam, że nie zabrałam się za nią w czasach, gdy bardzo lubiłam zarówno autorkę jak i ten gatunek. Już na początku czytania zauważyłam, że nie pochłania mnie ta pozycja tak mocno, jak poprzednie tej pani. Miałam nadzieję, że to tylko marny start i uda mi się w końcu pokochać bohaterów i tę historię. W pewnym momencie do kontynuowania lektury zachęcała mnie ciekawość, a nie miłość do fabuły czy Christine.
Plusem tej historii jest motyw syren, z którym nie spotykałam się do tej pory zbyt często. Nie są one tak popularne jak choćby wampiry czy wilkołaki, a to przecież równie interesujące stworzenia. Gdyby nie fakt, że Christine ma naprawdę spore problemy z byciem asertywną i poczuciem własnej wartości to mogłaby być książka, którą się uwielbia. Kiedy już zamienia się z Undine ciałem i zaczyna być na celowniku jej brata, który uparcie chce się z nią związać musi ukrywać się na lądzie w klasztorze z dala od swojej wielkiej miłości całkowicie ignorując fakt, że gdzieś tam biega sobie Undine w jej ciele i jest szczęśliwa. Wzięła na siebie wszystko to, co bogini Gaja na nią sprowadziła i ani razu nie pomyślała, że przecież nie musi znosić tego, bo to nie jej życie i nie jej wybór.
Można pomyśleć, że to miło z jej strony, że się tak poświęca dla nieznajomej, jednak naprawdę ciężko uwierzyć, że ani razu nie przyszło jej na myśl, by walczyć o powrót do własnego życia, zamiast żyć w średniowiecznym klasztorze i przeżywać katusze z dala od wody i ukochanego. Totalny brak asertywności, albo ślepe zapatrzenie w boginię, która jej to wszystko zrobiła. Gdyby Bogini Oceanu stała się dzisiaj popularną książką już widzę tę całą niechęć, która wylałaby się Christine na głowę. Podobnie zresztą jest z obecnym tutaj wątkiem romantycznym, który pojawia się ekspresowo szybko i nie ma żadnych logicznych podłoży, typu interesujący charakter czy wspólne zainteresowania. Oglądaliście Krainę Lodu? Mamy tutaj miłość pojawiającą się w taki sam sposób, jak między Anną i Hansem.
Samo zakończenie również pozostawia wiele do życzenia, chociaż początkowo byłam niesamowicie mocno- i mile - zaskoczona. Nie minęło jednak dużo czasu i autorka szybko odwróciła sytuację. No i nie zapomnijmy o wątkach erotycznych, których się tutaj spodziewałam, bo autorka jest z nim dosyć znana. Tutaj jednak poniosła ją już fantazja i chyba nigdy nie pozbędę się z mojej wyobraźni obrazów spółkującej kobiety z - jakby nie było - rybą. Wciąż nie mogę pojąć jak to jest w ogóle możliwe i chyba wcale nie chcę. Miałam ochotę doczytać serię W kręgu mocy Partholonu do końca, bo zostało mi kilka części, jednak chyba sobie daruję by zachować dość miłe wspomnienia o P.C. Cast.
★★★★★☆☆☆☆☆
790 // Bogini Oceanu // P.C. Cast // Goddess of the Sea // Katarzyna Malita // Wezwanie bogini // tom 1 // 29 czerwca 2011 // 408 stron // Wydawnictwo Książnica
Dowiedz się co u nas 👇